Krzesło jako inspiracja




Kupić dom nie jest łatwo. I nie chodzi mi o milion formalności z tym związanych, czy (drobiazg!) zdobycie pieniędzy. Mam na myśli pogodzenie wymagań wszystkich zainteresowanych. W tym wypadku były to cztery osoby i pies (nie zapominajmy o psie!).
Nagle okazało się,
że jeden chce absolutnej dziczy. Znacie to – jeśli widać dym z komina sąsiadów, to za duży tłok. Drugi ma tylko marzenie, żeby mógł puszczać swoja muzykę na full, jeszcze inny chciałby się jednak zobaczyć czasami z dziewczyną i dojechać do domu późnym wieczorem (czym, jeśli nie ma się prawa jazdy, ani samochodu?)
Ja nagle zaczęłam doceniać bliskość lekarza, sklepu, apteki i innych tego typu cywilizacyjnych osiągnięć.
O czym myślał pies – trudno powiedzieć, ale jego patrole wokół ćwierć hektarowego ogrodu, radosne obszczekiwanie rowerzystów i powroty na swoje posłanie dopiero po zmroku – bo tak było w domu, który do tej pory zajmowaliśmy- coś tam jednak sugerowały.
Kompromis to, jak wiadomo taki sposób postępowania, żeby wszyscy byli równo niezadowoleni. W poszukiwaniu tegoż kompromisu zjawiliśmy się pewnej soboty u Notariusza.
Miasteczko jak z bajki. Odrobinka średniowiecza, trochę renesansu, plus nieunikniona danina dla współczesności – jakieś osiedle pawilonów, bloki mieszkalne, centrum handlowe. Pociąg, spółdzielnia lekarska, apteka, dwie piekarnie, jakaś knajpka – żyć nie umierać.
Na wielu domach tablice z napisem „Do sprzedania” i adres biura notarialnego. Ja się boję, bo a nuż trzeba coś zapłacić za samo pocałowanie klamki, pies na tylnym siedzeniu popiskuje, bo by polatał, ale mój
mąż zdesperowany, mówi :
- Idziemy, raz kozie…
No to idziemy. Do biura Notariusza.
Dom z lat 1500-1600, brukowany dziedziniec, kamień cięty, a na dachu ciemny, grafitowy łupek, zwany tu
ardoise.
Przez dwuskrzydłową bramę, prowadzącą na brukowany wjazd wchodzimy do czegoś w rodzaju zadaszone
go wjazdu. Prawie wszystkie te domy, po przeróbkach tak mają. Miedziane tabliczki wskazują drogę. Drzwi, oczywiście, skrzypią. Światło, oczywiście, jakieś takie rozproszone.
Pani za biurkiem (Ludwik Filip – a jakże!) z pazurami w jaskrawych czerwieniach uśmiecha się z profesjonalną nieszczerością i każe czekać. Siadamy.
No ale na czym! Te krzesła! Cztery, albo pięć krzeseł ustawionych w rzędzie dla interesantów, wszystkie z tą giętk
ą lekkością Ludwików Filipów i tapicerką w szerokie, kremowo – purpurowe pasy z ledwie widoczną złotą nitką!

Macam to najpierw (dyskretnie), siadam z ostrożna, czy nie skrzypnie i udźwignie, siadam w końcu, ale wgapiam się w tę tapicerkę i w tę całą resztę.
A ta cała reszta to regały biblioteczne z wiśni, zawalone papierzyskami, stoły z milionem szufladek ( no jasne, że Ludwik Filip), wielkie okno z kamiennym parapetem z roślinnymi motywami
kutymi w kamieniu ( to przez to okno przed chwilą, jak ta głupia zaglądałam), kuty żyrandol i jako element eklektyczny – młody człowiek w ciasnawej marynareczce i butach w szpic, z namaszczeniem wklepujący coś w komputer (z tym wielkim wypukłym monitorem).
Siedzę i zachwycam się krzesłami, aż wychodzi On. Notariusz. Czuję się rozczarowana, że co najmniej z 50 lat brakuje mu do setki, no ale, niech już będzie. Drzwi do gabinetu skrzypią jak należy, wewnątrz stoły, biblioteka, krzesła (tapicerka też w pasy, ale inne odcienie, no i tu już nie krzesła, ale foteliki z podłokietnikami), zwały papierów, teczek, ksiąg i kolejne renesansowe okno.
Wzrok mam przez skromność spuszczony, więc i parkiet mi nie umyka. Układany w jodełkę, co w Polsce czasami nazywa się francuską jodełką, tutaj zaś na to mówią
point de Hongrie. I założę się, że to dąb. Naolejony tak, że aż nabrał miodowego odcienia.
A oni rozmawiają. O domach, o naszych możliwościach i oczekiwaniach.
Szybko okazuje się, że pan notariusz (nazwisko sugerowałoby pochodzenie z Alzacji) przy takich transakcjach korzysta z pomocy brata. Brat wezwany interkomem (serio!) zjawia się po kilku minutach z osiemdziesięciokartkowym komputerem w kratkę, w którym ma wszelkie potrzebne dane.

Z moim mężem dogadują się bardzo szybko. Ustalają, że dom, który ma około siedemdziesięciu lat, to nie jest stary dom, a my przecież szukamy czegoś starego. Obwozi nas po okolicy pokazując nieruchomości które ma na swojej liście i uważnie obserwuje reakcje. W jakimś przysiółku pokazuje malutki domek (chcieliśmy przecież nie za duży)okraszając pokaz komentarzem:
- A tu, w tym niewielkim
hameau mamy malutki domek, z malutkim ogródkiem. Absolutna cisza i spokój. I nie ma dnia, żeby jakiś samochód nie przejechał – kończy pokaz, a ja uspokajam psa, który powarkuje jakoś nerwowo.
Ten Dom zostawia na koniec. Spryciarz.
Pewnie kilka razy obok niego przechodziliśmy, bo leży przy tutejszej Main Street. Oglądamy z niedowierzaniem, bo my, jak najbardziej, ale co na to nasz bank?
Podobno 1560 pierwsza notacja. Kamień cięty. Ardoise. Ogród ciągnący się w stronę rzeki, wystarczająca ilość pomieszczeń dla całej rodziny i gości. Pies też się zamknął i obsikał krzak laurowca co można było uznać za podpisanie umowy wstępnej.
Tak to było. Ale najważniejsze w tym wszystkim są te krzesła. Piękne krzesła z piękną tapicerką, na których tyłki sadzali klienci tej samej kancelarii od czasów…
No właśnie. Jak już podjęliśmy decyzję i rozmowy o zakupie ruszyły pełną parą
Monsieur le notaire dla zachęty stwierdził:
- Racine, La Fontaine, teraz Wy...takich mamy klientów!
No, co ? Nie kupilibyście?


Musiałam go umieścić w opowieściach o Olovskim.
I notariusza i kancelarię. Te krzesła prześladowały mnie i prześladują nadal. Te wnętrza i ci klienci, przekazywani przez notariuszy z obowiązkiem formalnego zapisu. Ten nastrój i to co przez wieki
( nie bójmy się tego słowa – wieki całe są w tych papierach zapisane) działo się w takim małym mikrokosmosie. Spadki, śluby, chrzty, inne dziwne transakcje…
W historii Olovskiego notariusz nosi inne nazwisko, jego młody współpracownik zostaje zamordowany – nijak ma się to do prawdziwych losów pana mecenasa, ale… te krzesła!





Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Sabbath bloody Sabbath

Nieuchronność, czyli smutek pustych filiżanek

Nieżycie