Cieplutko

 


Ten upał ma kolor biały. To taka biel, która migoce karminowymi punkcikami za zbyt cienką zasłoną powiek.

Jest też brunatny od zbrązowiałych traw i zaschniętych na wapiennych ścianach, brunatnych liszajów mchu.

Pod stopami trzeszczy konająca trawa, żegnana basowymi psalmami trzmieli. Brzmią fałszywie, jak strojenie instrumentów, jakby owadzia orkiestra nie była jeszcze gotowa na pogrzebne chorały.


Jaszczurki są ciche. Czasami nie wiadomo, czy to jakaś przebiegła właśnie po kamieniu, czy tylko mignęło w oczach. Mrugnięcie i nie ma jej. No chyba, że zagapi się taka na chwilę, pomyśli, porozgląda. Jeśli masz szczęście usłyszysz szelest osypującego się pyłu.

Liście nie szumią. Nie chce im się. Tkwią sobie nieruchome, pociemniałe, niektóre skręcone w paroksyzmie umierania, zżerane przez robactwo, z pomarańczowymi plamami, czarną pleśnią lub oblepione mszycami, zadeptywane przez zadowolone mrówki.

Są takie godziny, kiedy biel powoli zaczynają rozpraszać smugi bardzo jasnego błękitu i leciutkiej zieleni, ale zieleni tak rozświetlonej, że prawie żółtej. To zwykle późne popołudnie, albo (jak kto woli) wczesny wieczór.


Jaskółki, umęczone całodzienną harówką, mylą trasy i wpadają przez otwarte okna. Posiedzi potem taka na karniszu, czy gdzieś tam, porozgląda się, odpocznie chwilę zanim znajdzie drogę na zewnątrz. Jaskółek też nie słychać, choć śmigają niestrudzenie, pikują nad głową, wyczyniają te swoje błyskawiczne ptasie manewry. Dopiero pod wieczór powietrze przecinają ich kontraltowe kiksy. Zwłaszcza w pobliżu gniazd.

W ogóle ptaki słychać tylko o poranku i wieczorem. Zupełnie jak dzieci sąsiadów. Wypuszczone z termicznego aresztu nadrabiają całodzienną nieruchawość, nabiegują się, nawrzaskują na zapas. Chlapie woda w dziecięcym baseniku, kłują w bose stopy rozwścieczone osy, parzy, nagrzana do niemożliwości, gumowa piłka.

I ciągle jeszcze jasno, ciągle jeszcze gorąco. Ale słońce coraz niżej, błękity i zielenie ciemnieją. Żar bucha teraz z dołu, ziemia oddaje to co zbierała przez cały dzień.

Teraz wszystko pachnie – kamienie, sucha trawa, stara olejna farba na zielonej ławce, rozgnieciona brzoskwinia, psie siki na murku przy parkanie, skórka z arbuza i truchło gołębia rozkładające się nieśpiesznie na krawężniku.

Ludziom już nie chce się ocierać potu, dezodoranty przestały działać, ubrania mokre, jak wyjęte prosto z pralki, czoła i nosy błyszczą od lepkiej wilgoci.

Furda komary i muchy – otwierają się wszystkie okna, trzeba zrobić przeciąg, trzeba jakoś schłodzić wyprażone sypialnie, trzeba zjeść coś i napić się wreszcie bez niechęci.


I ciągle jeszcze gorąco, chociaż już zmrok.

I ciągle gorąco chociaż wreszcie noc. A wiatr tylko czasami poruszy firanką. Ale tylko odrobinę. Jakby noc westchnęła, że jeszcze kilka godzin – trzy, może cztery – zanim obudzą się jaskółki, zanim pochowają się nocne drapieżniki i pójdą spać nietoperze, zanim wystrzeli zza horyzontu rozżarzona drgająca kula. Nie, nie złota, nie żółta –biała. Biała taką bielą, która migoce pod zbyt cienką zasłoną powiek, karminowymi punkcikami.


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Ktoś umarł?

Obiad z szampanem

Weź tego lepiej nie czytaj