A tu kiedyś był hotel...


Większość małych miasteczek jakie znam szczyci się wspaniałą historią i zmaga z dużo mniej wspaniałą teraźniejszością.
A to jakiś król przejeżdżał ze swoją świtą, a to poeta jakiś się urodził, a jeszcze lepiej jeśli żył i tworzył, albo malarz uwiecznił główną ulicę, kościół, czy też wyjątkowo urokliwy zagajnik.
Przeglądam stare ryciny i pocztówki miejscowości, których zlepkiem jest książkowe La Ferte:
Otwarcie dworca kolejowego z orkiestrą, oficjelami przepasanymi trójkolorowymi szarfami, wąsatymi kolejarzami w galowych mundurach i damami w długich sukniach z parasolkami i w kapeluszach.
Zdjęcie niewyraźne, ziarniste, ale można się domyślać radości i dumy na twarzach mieszkańców.
Zamykanie kolejnych dworców kolejowych odbywa się cichcem, bez pompy i orkiestr, czasami, co najwyżej przy wtórze okrzyków garstki protestujących.
Tu był sklep. Tu był hotel. Tu mieszkał inżynier, a tu był zakład szewski.
Ciągle się to słyszy zwiedzając małe miasteczka w towarzystwie starych mieszkańców.
- Tu w domu obok był kiedyś hotelik.- mówi znajomy, historyk amator i wyciąga stare albumy, zbiór wycinków prasowych,
pożółkłe fotografie.
- Teraz mieszka tam samotna starsza pani.
Sam budynek niewiele się zmienił. Zniknął tylko straszliwie kiczowaty szyld z niezdarnie wykutą w jakimś metalu postacią i nazwą hotelu.
Starsza pani nie jest taka całkiem samotna. Czasami odwiedza ją syn z rodziną. Syn mi podpadł przy pierwszym spotkaniu. Troszkę za bardzo pewny siebie, hałaśliwy i traktujący matkę nieco zbyt protekcjonalnie. Pomagać jej nie może ponieważ boli go łokieć. Woli wynajmować firmę ogrodniczą i panie do sprzątania.
W czasie wizyty nie rozstaje się z telefonem i co chwila sprawdza coś w laptopie. Matka uśmiecha się przepraszająco, ale i z dumą. Taki zapracowany!
A z sąsiadką wymieniamy ukłony o poranku, kiedy ja wietrzę sypialnię, a ona zgania gołębie ze swojego balkonu. Czasami mijamy się w drodze do piekarni, innym razem spotykamy się na poczcie. Zawsze starannie uczesana, trochę wyniosła, niechętna do nawiązywania znajomości.
Jak się domyślacie, to ona była pierwowzorem Geneviève Hibou. Ona i jej wspaniały, za duży dom z pięknym, wielkim ogrodem, którego historię poznałam z zupełnie innych źródeł, bo prawdziwa „Geneviève”niechętna była wszelkim kontaktom i rozmowom.
Moja sąsiadka zmarła, a dom po kilku miesiącach został sprzedany. Syn ze swoim telefonem i laptopem pojawił się ma krótko, żeby dopełnić formalności.
I tylko nie daje mi spokoju, że nekrolog zobaczyłam tego samego dnia, kiedy postawiłam ostatnia kropkę w „Świątecznych porządkach Genevi
ève Hibou.”
Cóż. Mam nadzieję, że syn starszej pani ma się dobrze?!





Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Sabbath bloody Sabbath

Nieuchronność, czyli smutek pustych filiżanek

Nieżycie