Francuska choroba


Zaczęło się niewinnie. Latem, kilkanaście lat temu.
Mieszkaliśmy wtedy w domu, który otoczony był lekko zdziczałym, wielkim ogrodem. Naszemu psu strasznie się to podobało, bo jak oszalały biegał wokół, wydeptując ścieżki w wysokiej trawie. Rosły tam brzozy, cisy, dąb i oczywiście wszechobecne laurowce.
Wspaniały był ten ogród i rekompensował braki samego domu.
Mąż był zapracowany, wyjeżdżał do pracy rano, wracał wieczorem, a R.S. często nas wtedy odwiedzał. Tego lata (upał był, przeplatany burzami) spędził u nas
prawie cały sierpień. Znikał na kilka dni (miał jakieś swoje sprawy do załatwienia w Paryżu), ale potem znów się pojawiał ze swoją ortalionową torbą i małym plecakiem.
Dom, jak wspominałam miał swoje wady – przesiadywaliśmy więc głównie w ogrodzie.
Lato, gorąco, w trawie coś brzęczy, szemrze, słońce praży. Rozleniwienie i rozpasanie letnie. Ledwo co człowiek na siebie wkładał, bo gorąco.
R.S. szorty jakieś, tors goły, japonki, ja niewiele więcej (no, tors zakrywałam przez skromność). A po trawie najchętniej boso. I po domu boso, jeśli już trzeba było coś do picia przynieść, jakąś przekąskę przygotować.

Ale głównie rozmowy. Takie letnie, leniwe; o życiu, sensie i bezsensie, bólach i cierpieniach dusznych (o cierpieniach
i bezsensie R.S. szczególnie lubił).
No i wtedy to złapałam po raz pierwszy.
I nie tylko ja, bo R.S. najpierw się nie przyznawał, mówił, że komary może i dlatego go gdzieś tam swędzi, smarował się jakimiś żelami… Aż wrócił do Polski i tak go dopadło
, że aż do lekarza poszedł.
A ja od tamtej pory cierpię co roku. Swędzi niesamowicie. Bąble, czerwone placki na skórze i to nie byle gdzie…
To się najpierw pojawia w miejscach takich, że trochę głupio drapać się w towarzystwie. A potem, to już wszędzie: plecy, brzuch, szyja, zgięcia łokci, pod kolanami.
Ówczesna sąsiadka (dzieci się razem bawiły), spojrzała kiedyś i ze wzruszeniem ramion mówi:
- Aoûtat!
Aha ! Więc oni to tu znają! To nic takiego. Taka zwyczajna francuska choroba. Sezonowa. Letnia.
Nie ma na to rady. Można się pryskać sprejem na komary, można po każdym wyjściu na zewnątrz zmieniać ubranie i brać prysznic, można ugryzienia smarować łagodzącym żelem. Skuteczność taka sama, lub trochę mniejsza niż przy walce z plagą komarów.
R.S. twierdził, że udało mu się lekarza zaszokować widokiem swojego pogryzionego brzucha. Podobno szukali razem w różnych encyklopediach, aż znaleźli to:
Swędzik jesienny (Neotrombicula autumnalis) – gatunek roztocza rozpowszechniony w Europie, wschodniej i środkowej Azji oraz Ameryce Północnej. Żerujące larwy mogą wywołać u człowieka schorzenie dermatologiczne, określane jako trombikuloza. Roztocza Neotrombicula autumnalis atakują także zwierzęta, w tym psy i koty. Narażone są zwłaszcza te, mające dostęp do mokrej roślinności.  Ja znalazłam kilka dodatkowych informacji, np. że jest to tak zwana „choroba żniwiarzy”, że mało zbadana, że nasila się w upalne lata…
Ale z kimkolwiek
z Polski rozmawiam, wszyscy zaprzeczają. Nie znają, nie słyszeli, nie spotkali się. A taki środek przeciwko komarom „Autan” pamiętacie? No, był taki.
No właśnie. Mocno podejrzewam, że nazwa stąd właśnie się wzięła.
A tu rok w rok, to samo. I wcale nie tylko w sierpniu. Zaczyna się już pod koniec czerwca, a kończy wraz z nadejściem jesieni.

I to jest chyba jedyna dobra strona jesieni. Jeszcze tylko kilka tygodni, zaczną się chłody, ostanie bąble się zagoją, zużyję ostatnią tubkę Entilu i będzie spokój. Do następnego lata.
R.S. od tamtej pory przyjeżdża wczesną wiosną, albo w październiku. Twierdzi, że wstydu się przeze mnie najadł.
A teraz muszę kończyć… potrzebuję obu rąk...

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Sabbath bloody Sabbath

Nieuchronność, czyli smutek pustych filiżanek

Nieżycie