Stary, dobry Georges
Nie
można cały czas pisać. Czasami trzeba coś przeczytać.
Aura
jaka jest, każdy widzi, dlatego książka powinna być lekka, mądra,
ubogacająca (ha!), poprawiająca nastrój, przenosząca w inny
świat, refleksyjna, śmieszna, pełna dramatyzmu, naukowa, cienka,
poetycka, z obrazkami – niepotrzebne skreślić.
Byle nie
debiut. Bo debiut to niespodzianka. A niespodzianki bywają różne i
niespodzianek na ten tydzień limit mam przekroczony.
Wkrótce
wrócę i do debiutów, bo gdyby ich nie czytać, to nikt już więcej
nie napisałby żadnej książki i wtedy zrobiłoby się na świecie
bardzo smutno. Jeszcze smutniej niż teraz, a to byłoby już całkiem
nie do zniesienia.
Dziś na debiut nie mam jednak nastroju. Nie
mam też nastroju na Kindla, bo kartkami nie zaszeleści, zapachem
książkowego kurzu w nos nie uderzy i paragon sklepowy, użyty jako
zakładka z niego nie wyleci. Więc, e-book nie. Nie dzisiaj.
Dzisiaj
trzeba się udać do rozwalającej się, starej szafy gdzie w dwóch,
albo i trzech rzędach stoją lub leżą czytadła. Dla wyjaśnienia
– czytadła to nie żaden podgatunek. To mogą być kryminały,
romanse, tomiki poezji, albo analizy różnicowania się
współczesnych społeczeństw. Bywa, że ulubionym czytadłem jest
Kalevala, na zmianę z Eposami o Gilgameszu. Nie ważne co, ważne,
że się po to ciągle sięga, że rogi już ma pozaginane od
zaczytania, żółte kółka od kawy się gdzieś zdarzą, albo, nie
daj boże,czerwone kropki po pomidorowej.
Rządnych zwierzeń intymnych informuję, że moja szafa z czytadłami stoi tuż przy drzwiach do sypialni, żebym nie musiała daleko łazić w nocy.
No więc nurkuję, grzebię, kicham, znajduję luźne odklejone kartki, bezpańskie obwoluty i dwie zdechłe muchy (skąd one tam?).
A kończy się przewidywalnie. Siadam w fotelu z „Niedzielą na wsi”, „Zwierciadło pęka w odłamków stos” Agathy Christie, „Sprawą Saint-Fiacre” i „Obcym z domu” Simenona. Kolejna selekcja już przy herbacie: „Zwierciadło...” odpada, bo rozłazi się w rękach i urywa na 286 stronie. Reszta gdzieś tam pewnie wciśnięta w trzecim rzędzie na dolnej półce. „Niedziela...”, hm, niby w porządku, ale spójrzmy na Simenona. Saint – Fiacre? Biedna, zaszczuta Marie Tatin i rozbijanie warstewki lodu na wodzie w misce, przygotowanej do golenia? Poczekam z tym do zimy, będzie jak znalazł.
Na taki dzień jak dzisiaj najlepszy będzie „Obcy w domu”. I wiem, że na pewno nie zawiedzie. Georges Simenon nie zawodzi. A już na pewno nie ma takiego ryzyka z książkami, które sam autor traktował jako roman pur, czy też roman dur.
Simenon skromnością nie grzeszył. Braku ambicji też mu nie można zarzucić i ciężko to oceniać, ale raczej jego plany i zamierzenia się spełniły i to jeszcze za życia.
Być może potomni zawiedli w jednym tylko punkcie, bo uparcie traktują go jako autora kryminałów. A przecież on sam traktował siebie dużo poważniej, chciał pisać prawdziwe powieści, nie jakieś tam dyrdymałki-kryminałki. No, to było, mistrzu, nie wymyślać komisarza Maigret. Byłoby łatwiej.
W „Obcym w domu” Maigreta nie ma. Jest Hektor Loursat, jest jego córka Nicole i jest skrzywiona i wiecznie burcząca pod nosem służąca Fina. I cały mikrokosmos pobocznych postaci, z których każda, na niespełna 300 stronach powieści, przechodzi przemianę. Jak z poradnika „jak kreować postać bohatera” następuje kryzys, który wymusza zdjęcie maski, obnażenie się, pokonanie przeszkód…
Tą kryzysową sytuacją jest, oczywiście, zbrodnia. Morderstwo, które jak solidny kamień wrzucony do stojącej wody, powoduje jej wzburzenie, aż do dna. I to chwilowe wzburzenie nie tylko sprawia, że na powierzchni pojawiają się kręgi, ale również podnosi się muł, wypływają gnijące cichutko w ciemnej wodzie paskudztwa. Zadowolone z siebie, ciche i spokojne Moulins, przez jakiś czas będzie poruszone, coś się zmieni, ktoś zniknie, ktoś będzie musiał wyjechać.
Simenon tę kryminalną strukturę stosował z rozmysłem. Interesował go człowiek. Prawdziwy. Ten „nagi(…) który budzi się rano i ogląda siebie w lustrze, kiedy ma kaca”. A zbrodnia jest (w literaturze!) znakomitym wyzwalaczem, świetnym sposobem na wyrzucenie z kolein, przekroczenie norm, spojrzenie na wszystko z innej strony.
No i to co najbardziej lubię, chociaż może to nie wesołe, ale za to jakże prawdziwe. Jak już to wszystko się wyjaśni, te kręgi na stawie się uspokoją, a muł opadnie – wszystko wraca do normy.
Loursat znowu zasiada w swoim fotelu, sypie popiołem z cygar na klapy marynarki i grzebie pogrzebaczem w palenisku, wypalając dziury w chodniku, znowu wypija swoją (słuszną) porcję wina wieczorem, a w mieście pokazuje się tylko po to, żeby wychylić kieliszek, w ciągle tej samej, knajpie. Krewni i znajomi nadal go unikają, a jego bardzo to cieszy, bo może w spokoju czytać trzy książki na raz, kaszleć i smarkać bez skrępowania, po chłopsku, w wielką kraciastą chustkę.
Zamykam książkę kolejny raz i kolejny raz myślę – no, ale Nicole przysłała kartkę skądś z Europy, a Fina mniej burczy podając mu posiłek, to może jednak...coś…?
A do tego ten nastrój. Tu coś o pogodzie, tam coś o jakimś świetle latarni, albo o deszczu za oknem. Drobne wtrącenia, jakieś słowo, szczegół i nie ma siły – przenosimy się do Moulins, marzniemy, mokniemy, albo pocimy się przy rozgrzanym do czerwoności piecyku Loursata.
To
był dobry wybór. Simenon to zawsze jest dobry wybór. I ciągle
sobie obiecuję, że jak będę duża i będę miała trochę czasu,
to koniecznie, ale to koniecznie muszę przeczytać Mémoires
intimes
Simenona.
I koniecznie zatrzymać się w Liège
przy
Léopolda nr 26 i rue de la Loi nr 53. To
tam gdzie się urodził, a w te drugiej kamienicy jego matka wynajmowała pokoje biedakom z
Europy wschodniej. Podobno
mają tam też bardzo sensowne muzeum.
A na razie pozostaje
wracać do książek, do ulubionych bohaterów i do tego nastroju.
Ktoś, kiedyś powiedział, że najlepiej poznaje się autorów czytając ich
książki.
Komentarze
Prześlij komentarz