Bóg tak chciał, że Arek napisał

 

W niewielkim Joyeuse, zagubionym gdzieś tam w Ardèche mieszka sobie ze swoim psem Freyem Arek Gieszczyk.
Nigdy nie byłam w Joyeuse, ale zapewniam, że w Ardèche wszystkie miejscowości są odrobinę zagubione, więc ta, na pewno, też.
Arek, raczej zagubiony
nie jest, chociaż miałby szansę, bo deklaruje w wywiadach, że bardzo lubi podróżować rowerem, a Frey jeździ z nim, bo to pies nie byle jaki, tylko belgijski owczarek tervueren. Z tego co wiem one są wściekle energiczne i lubią mieć coś konkretnego do roboty, więc dla Freya, te wojaże to sama przyjemność.
Oprócz rowerowych podróży Arek
Gieszczyk zajmuje się również pisaniem i jego pierwsza książka ukaże się wkrótce w Wydawnictwie Oficynka. Udało mi się przeczytać ją jeszcze przed premierą, a nawet przed świętami i teraz nie wiem, czy to był dobry pomysł, bo ta cholerna książka omal nie popsuła mi świąt.
Nazywa się „Bóg tak chciał”. Autora już znacie, a okładkę (świetną!) zrobiła Magdalena Zawadzka.
Wystarczy przyjrzeć się tej okładce, żeby wiedzieć, że antydepresant to to nie jest.
Mogłam się wstrzymać z czytaniem, ale problem polega na tym, że z tą książką się tak nie da. Jak
już zaczęłam, to musiałam skończyć i nie ważne, czy obiad był gotowy, czy pies chciał na siusiu, czy goście w drzwiach… Wszystko potem! Najpierw trzeba było do końca przebrnąć przez ten mroczny świat.
No to mały spojlerek:
Gdańsk. Lata sześćdziesiąte. Zwykli ludzie. Zwykli gdańszczanie. A to znaczy Polacy, Żydzi, Rosjanie, Niemcy, partyjni aktywiści, dewoci, cichodajki, ubecy, zaharowane kobiety,
księża, zastraszeni starcy i dzieciaki chłonące cały ten parszywy świat, zagubione między pięknem a okropnościami.
Gdańsk (autor jest gdańszczaninem) spaskudzony wojną, sparszywiały biedą, zatruty ludzkim strachem, gdzieniegdzie ostatkiem sił przechowujący okruszyny normalności, urody. Rozdarty między rozpaczliwym wracaniem do przeszłości, a histerycznym i niezdarnym budowaniem jakiejś przyszłości, niepewnej, nie do końca jasnej, dziwnej.
Bohaterowie? Z redakcyjnego opisu wynika, że jest nim mały Włodzimierz. Tak. Oczywiście. Włodek jest również narratorem – i tu moje zastrzeżenie – miałam wrażenie, że jak na dwunastoletniego chłopca, jest to narracja chyba trochę zbyt dojrzała. Z drugiej strony w latach sześćdziesiątych dzieci doroślały szybciej, a dzieciństwo (i młodość) było okresem wykradzionym życiu i kończyło się szybko. Dużo szybciej niż teraz. A poza tym głównego bohatera poznajemy już w prologu i jest wtedy starym, zniszczonym człowiekiem. Można więc przyjąć, że to retrospekcja.
No i to takie moje czepianie się, bo w trakcie lektury nie ma czasu myśleć o technicznych zabiegach jakich autor dokonał, mógł dokonać, czy też powinien dokonać. Nie ma czasu, ani ochoty, bo jesteśmy w tym przepoczwarzającym się Gdańsku, wśród ludzi zżeranych przez własne demony. Wchodzimy do siermiężnych wnętrz, otacza nas smród machorkowych papierosów, wilgotnych wełnianych kapot i taniej wody kolońskiej. I w tym wszystkim dziecko (dzieci) szukające ciepła, akceptacji, tęskniące za miłością, uciekające od bezwzględności, lub jeszcze bardziej niż dorośli, po dziecięcemu, niedojrzale bezwzględne.


Można, czytając, czekać na zapowiedziany w notce wydawniczej strzał, który zmienia wszystko. Szczerze mówiąc, ja na niego nie czekałam. Jak dla mnie ten strzał rozległ się cicho i zamknął tylko, dyskretnie, całą opowieść. Musiał paść. Nie taki, to inny, nie w tej sytuacji, to w innej. Ten mrok (okładka!), to strzaskane szkło (okładka!), ten wąski prześwit światła (okładka!), to cała historia życia młodego Włodzimierza, jego siostry, matki, ojca, przyjaciół, babki i całej plejady przewijających się w książce postaci.
Dziecięca sylwetka widoczna w jasnym prześwicie (okładka!) nie wiadomo w którą właściwie stronę zmierza. Od ciemności ku światłu, czy może odwrotnie? Tak to już jest. A zwłaszcza tak to było. Wtedy.
I aż nie chce się wierzyć, ze autor nie opisuje własnych przeżyć
(technicznie niemożliwe, nie było go jeszcze wtedy na świecie), że to nie jego bolesne wspomnienia - tak sprawnie wchodzi w dusze pojawiających się postaci i porusza się po tamtych minionych czasach w nieistniejącym już świecie.

I to jest, kochani, debiut!
To ja
tak z początkiem nowego roku, pozwolę sobie początkującym autorom życzyć takich debiutów.
Tylko, oczywiście niech nie wszystkie będą tak mroczne. Po „Bóg tak chciał” mam ochotę sięgnąć po komiks z Asterixem, żeby jakoś pozbyć się tego
posępnego osadu. A po tej książce, on się do człowieka przyczepia na długo.
Teraz będę z jeszcze większą niecierpliwością czekać na premierę, na papierową wersję książki,
żeby móc dotknąć okładki, powąchać papier, przekartkować i …, no cóż, wrócić do kilku fragmentów, nawet jeśli to będzie groziło kolejną porcją chandry.

Dopisek
Jak się człowiek spieszy, to...itd, a jak się pies spieszy, to już w ogóle. Mój chciał iść na spacer, a ja chciałam opublikować ten wpis. On wygrał, ja zapomniałam o jednym drobiazgu. Indywidualizacja języka - piękna rzecz. U Arka jest fragment gdzie mały jeszcze Wołodia po dziecięcemu sepleni. Zgrzyta mi to. Bo dojrzałe opisy sytuacji i trochę naiwnie spieszczony język. Na dodatek potem Nadia, młodsza siostra, w kilku dialogach  identycznie zniekształca wymowę. Sama dwoje powiłam i odchowałam to wiem, że każdy brzdąc mówi inaczej i na dodatek ciężko jest to zapisać. Czepiam się, wiem. Ale skoro mi to sierść na karku podniosło, no to piszę. Zwłaszcza, że to taka rysa na lakierze nowej Beemki. Widać ją z daleka. A poza tym trzeba dbać o ego debiutantów, żeby im nie puchło. No to ja to wyedytuję i dam już spokój Arkowi Gieszczykowi, Włodkowi, Nadii i im wszystkim w tym minionym Gdańsku. Teraz trzeba jakoś wykombinować, żeby autor nie przysiadł na laurach tylko pisał nadal. 


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Sabbath bloody Sabbath

Nieuchronność, czyli smutek pustych filiżanek

Nieżycie