Jednodniowy atak zimy

 Nastąpił zupełnie niespodziewanie. W połowie stycznia. Anonsowany zaledwie tydzień wcześniej. Wszystkich zaskoczył. Niektórych zirytował. Mnie ucieszył. Psa też. Wiek i reumatyzm już mu wprawdzie nie pozwalają na jakieś szalone pląsy, ale przynajmniej pojadł sobie (on lubi jeść śnieg), mordę w górę wystawiał i na jęzor płatki łapał, bardzo zadowolony.



Pikardyjski listopad zwyciężył na drugi dzień. Ja już o tym listopadzie mówiłam. On tu trwa tak z pięć miesięcy, a potem zaraz jest lato.
A tak czekałam na ten śnieg. Na święta też, jak te dzieci, czekaliśmy . Potem, żeby już ten stary rok się skończył. A teraz? Świąteczne resztki z lodówki wyjedzone, choinki, nawet jeśli jeszcze stoją to sypią igłami i dni ich policzone, prezenty zawędrowały tam gdzie ich miejsce (najczęściej na dno szafy, lub szuflady) – koniec świętowania. No więc na co by tu teraz czekać?
Na wiosnę? Trochę za długo. Chociaż co jakiś czas ktoś westchnie „byle do wiosny”.
Na jakieś ferie, wakacje, urlop? Tylko niektórzy mają to szczęście, że coś takiego im się kroi w najbliższym czasie.
Przeglądam  kalendarz. Niewiele tego. Dzień Babci, Dzień Dziadka, tłusty czwartek (tu będzie tłusty wtorek i nikt nie ma pojęcia, że jak nie zje pączka, to się nie liczy), potem ostatki, a zaraz za nimi walentynki.
Marzec nie fajny, bo gdyby nie , wiecznie obdyskutowywany, Dzień Kobiet, to nie byłoby czego świętować, a miesiąc długi.
A potem, to już byle do Wielkanocy. Zleci szybko, bo znowu okna by trzeba i dywany, i upiec coś, i w ogóle.
Mam swój własny kalendarz i swoje własne, zaznaczone na czerwono daty. Jedna dopiero co, szczęśliwie minęła. Druga zbliża się nieuchronnie i sama nie wiem – cieszyć się na nią, martwić na zapas, czy obojętnie skreślać dni?
Koleżanka odlicza dni do sześćdziesiątych urodzin. Sympatycznie je odlicza, bo starymi (ups, może jakoś inaczej powinnam to sformułować ?) zdjęciami każdy dzień ilustruje, ale czy się cieszy, że to tak leci na łeb na szyję, to już nie jestem pewna.
Ja czekam, oczywiście, na ukazanie się w druku drugiej części przygód Olovskiego, na premiery ciekawych książek , na paczkę, która z drugiego końca świata przedziera się od trzech tygodni przez covidowe zapory. Czekam na telefon od przyjaciółki i na  wieczorny film. No i do niedawna czekałam na  śnieg i prawdziwą zimę, bo tej jesiennej rozdeszczonej zimy

mam nadmiar. W końcu miałam i ja białe czapy na gałęziach, śnieżną bryję na jezdni i ślizgawki na chodnikach. Przez jeden dzień.
Czasami tak się człowiek zapamiętuje w tym czekaniu, że omal nie przegapia oczekiwanego.  Przez całe lato czekałam na długie wieczory, bo twierdzę, że jesienność  i ponurość (zaokienna) mi służy. Łatwiej jakoś się wtedy skupić, pisze się lepiej, mniej rzeczy rozprasza, mniej wyciągających zza komputera świergotów i różnych innych słoneczności. Po tym jednodniowym ataku zimy, a zwłaszcza po jej  pospiesznym odejściu, strach mnie nagle ogarnął : no bo jak to, to już? A gdzie moje długie zimowe wieczory? Gdzie ten czas na spokojne pisanie przy zamkniętych okiennicach i miłym, żółtawym świetle lampy? To już po zimie?
Styczeń dopiero, więc jeszcze mi trochę tych „długich zimowych wieczorów” zostało. Może nawet i śnieg jeszcze z raz spadnie.
Ale czekać już chyba przestanę. Podobno „...kto nie czeka, to też się doczeka”, więc posiedzę nad tym ostatnim akapitem, który jakoś tak mi się wlecze, odpiszę na zaległe maile i doczytam wreszcie ten artykuł  bez którego nie ruszę z następnym rozdziałem.
I żadne tam „byle do wiosny”. Przyjdzie, to będzie. Czekaniu moje stanowcze- nie, zwłaszcza, że to słowo, które kojarzy się z bezczynnością i nudą. A czy jest tu ktoś, kto się akurat nudzi?
No to do roboty. Bez wyczekiwania….
...no ale na ten śnieg, to jednak, tak trochę...

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Sabbath bloody Sabbath

Nieuchronność, czyli smutek pustych filiżanek

Nieżycie