Kąkole i rzepaki

        


 


 

 Problem z rzepakiem jest taki, że szybko znika. Oczywiście nie znika całkiem, ale przestaje świecić tym swoim żółtym światłem i po prostu przekwita. Trzeba się śpieszyć z robieniem zdjęć, nie odkładać do następnego spaceru, bo może być za późno.
W tym roku jest tak zimno, że rzepak ledwo pokazał kilka płatków. Stoją sobie zielone badylki, no chyba że pole akurat w jakimś wyjątkowo nasłonecznionym i osłoniętym od wiatru miejscu, to zakwitł. I pewnie przegapię ten moment kiedy się rozbucha i zaświeci.
     Problem z książkami jest (podobno) taki, że żyją przez kilka zaledwie miesięcy. Premiera, miesiąc, dwa aktywności i wpadają w otchłań zapomnienia. Tak przynajmniej mówią ci od marketingu, reklamy, promocji i tych wszystkich czarów, na których nie znam się zupełnie i nawet nie wiem, czy chciałabym się poznać.

Nie dotyczy to, na szczęście, wszystkich książek, bo to by było straszne. Książki różnią się nieco od innych towarów (produktów), które trzeba reklamować (lokować) - najnowszych telefonów, czy samochodów ( wiecie - różnica w kolorze obudowy, kształcie lusterek, czy czegoś tam, równie istotnego). A przynajmniej większość książek.

    Są takie, które żyją długo. Wchodzą w człowieka i siedzą tam sobie. Czasami ujawniają się jakąś frazą, która ni z tego ni z owego przyjdzie do głowy (z czego to było?), innym razem coś za oknem przypomni jakąś scenę (gdzie ja to widziałam?), czasem jakieś światło, mgła, albo słońce przez gałęzie (gdzie to było?), albo ktoś coś powie (jak ten, no wiesz, ten...?) i tak dalej.

Albo mniej ewidentnie - bo coś zmieniły w środku, w nas, nawet nie wiemy co. Tyle, że na wiele rzeczy patrzymy już trochę inaczej niż dotąd.

    Zimno. Maj udaje pogodny listopad, wiosna dla roślinności niełaskawa. Ale książki obrodziły wyjątkowo.
Wiem co mówię, bo z wielkiej obfitości wszelkich blogów, portali, podcastów i youtubowych cykli wybrałam sobie (metodą prób i błędów) kilka takich, dzięki którym, mniej więcej wiem, co w trawie piszczy.
No i kilka tygodni temu, klikam na mój ulubiony podcast Alfabet Wojtusika, a tam Zośka Papużanka czyta fragment swojej najnowszej książki Kąkol.
O książce słyszałam, a zwłaszcza widziałam, bo okładka rzuca na kolana (a był to czas nasilonej przedpremierowej promocji), ale jakoś nie czułam się przekonana. Albo głowy nie miałam do nowości, bo wiecie, jak jest - dzieci, pies, deszcze i inne plagi.
Na dodatek (wiem, wstyd!) nie czytałam poprzednich książek Papużanki - te dwa tysiące kilometrów, jednak mnie trochę izolują.

    Podcast kliknęłam, bo Łukasz Wojtusik głos ma taki, że jak dla mnie, może czytać przepis na dżem wiśniowy - i tak wysłucham i się zachwycę. A on wcale nie o dżemach, tylko o ciekawych książkach, wydarzeniach i z ciekawymi ludźmi rozmawia, więc warto.
    Odsłuchałam i przepadłam! Po tych kilku pierwszych stronach już wiedziałam, że wpadłam po uszy. Treść? No - wakacje na wsi, dziewczynka, trawa, drzewa, porzeczki, wiejska przyjaciółka z jakże innym życiem, nieidealni rodzice, idealizowani rodzice, dziadkowie, dobro, zło, odrobina dziecięcego okrucieństwa, odrobina dorosłej bezwzględności, mokre liście i robota w ogrodzie - nic nadzwyczajnego, coś niesamowitego. Coś bardzo zwyczajnego, coś baśniowego.
Nieprosty patent "świat widziany oczami dziecka", oj nieprosty. A tu opowiedziany genialnie.


 

 

  No i jak ona pisze! W tę książkę człowiek się zanurza jak w malowniczą rzekę i płynie  z nurtem. I wcale nie ma się ochoty wychodzić na brzeg. Zresztą, jak wyjść, skoro słowa porywają, wirują, połyskują.

    Nie pokuszę się o pisanie recenzji, bo tych pewnie będzie (już jest?) dużo. Ale szczerze zachęcam - przeczytajcie!
Lato idzie, wakacje - przeżyjecie piękne lato, przeżyjecie jakieś wasze dawne lata, te z ogrodami, których już nie ma, z kurami rozgrzebującymi podwórka i z palcami zabarwionymi sokiem z owoców. Przeżyjecie swoje dawne smutki i lęki, posiedzicie na schodach, ale nie będziecie się już bać dziadka Antoniego (ani żadnego innego), bo to przecież baśń (lub prawie), bo to przecież minęło (lub prawie). 

    A rzepak? Przez chwilę jest wściekle żółty - ach, jaki śliczny. Potem szybko zamienia się w nieefektowny użytkowy badyl. Kąkol (książka) urodę ma trwalszą - czaruje okładką, czaruje treścią, zachwyca językiem i tę zwyczajną magię zostawia w nas, po przeczytaniu, na długo (na zawsze?)

    Mam jeszcze jedną magiczną, piękną książkę w zanadrzu, ale o niej następnym razem. Pozanurzam się w niej jeszcze przez chwilę, popodziwiam fakturę okładki, powracam sobie do najbliższych mi fragmentów - bo to taka książka, z którą trzeba być.  Ona nie jest do przeczytania i odłożenia. Wymaga czytania, wracania, przypominania...

A tu dorzucam link do podcastu z fragmentem Kąkola
 

https://www.youtube.com/watch?v=MctRUxnliFE

Tylko nie wiem, czy zadziała, bo Blogspot dziś wyjątkowo niełaskawy.

    


	
	
	
	


 
 
 




	
	
	
	







	
	
	
	


  

 
 

	
	
	
 


 
 

 
 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Sabbath bloody Sabbath

Nieuchronność, czyli smutek pustych filiżanek

Nieżycie