Coś mnie znika
To trwa dobrych parę miesięcy. A jak się tak zastanowić, to będzie ze dwa lata. I jak to często bywa, pierwsze objawy zlekceważyłam. Reagowałam typowo francuskim wzruszeniem ramion i tym "bah" z przeciągniętym "aaa".
Ale to się ciągle powtarza. I powtarza, i powtarza. I zaczyna niepokoić.
Myślicie, że mnie całkiem zniknie?
No bo tak.
Zabierają śmieci. Przed domami powystawiane kubły. Te z żółtym deklem na plastik i papier, z czarnym na te zwykłe (gdzieniegdzie zwane "mieszanymi"). Kubły wystawiamy wieczorem, bo śmieciara jeździ bardzo wcześnie, tak między czwartą, a piątą rano.
Rano kawa, itp., potem pies na siusiu, ja po kubeł. Pełny! Widzę sąsiad swój zabiera. Wymieniamy bążury, pytam.
- Pana pusty?
- Pusty. Czemu by nie?
Ano właśnie nie wiem. Bo mój ominęli. Tego sąsiada z drugiej strony też, z przeproszeniem, wypróżnili. Tylko mój został.
Albo z tą pocztą (było o tym w poprzednim wpisie). Dotarła właśnie jedna z przesyłek i to ta nierejestrowana. Koperta A4, tyle, że bąbelkowa, gruba dość. Pies się wścieka, bo skrzynka grzechocze. Wychodzę.
- Dzień dobry. To dla mnie? - pytam.
Widzę, że dla mnie, bo do mojej skrzynki facet tę grubą kopertę wpycha, ale zagaić trzeba.
On nic. Pcha nadal. Podeszłam bliżej, klepnęłam w ramię (delikatnie!)
- To chyba dla mnie - mówię.
Spojrzał jakoś tak nieprzytomnie (nie widzi mnie! - myślę). Jeszcze podepchnął. Kopertę z boku do końca rozorał,ale nie wchodzi, no to zaczął wyciągać. Szarpnął, wyjął, dał mi i poszedł.
- Miłego dnia! - plecom mówię.
Wsiadł. Pojechał. Co jest?
A ta druga przesyłka, ta co utknęła w Niemczech (wg. "śledź paczkę"), to wróciła do nadawcy. Z adnotacją "adresat nieznany". Gdyby kto pytał, to z okien widzę budynek poczty, jak się trochę wychylę.
Awaria miała miejsce. Wkurw, stres, ale cóż, bywa. W lipcu to było. Procedura normalna: obdzwaniam kilka firm, przyjeżdżają, oglądają, kombinują. Po paru dniach przysyłają kosztorys z rozpisanym zakresem robót. OK. Wybieram jedną. Sprzęt mają fafuśny, co czas robót znacznie skróci, a cenę nawet niższą niż inni. Umawiamy się na wrzesień. W październiku dzwonię pierwszy raz, żeby się przypomnieć. Pani w biurze.
- Eee, a nazwisko?
Podaję nazwisko, adres, numer umowy, daty.
- Eee... A, faktycznie. No jest. To wie pani co, to ja się skontaktuję z tym panem i on do pani oddzwoni.
Gdzie tam. Telefonów do nich było kilka. Średni co dwa-trzy tygodnie. Plus jeden mail (grzecznie, ale sens raczej "co jest, kurde"). Raz przyjechali. Popatrzyli. W sercu nadzieję obudzili. Płonną. Pojechali, bo coś tam skosy i coś tam z odpływem, i oni szefowi zgłoszą, i zaraz szybciutko przyjadą. Jeszcze przed świętami. Hm, dzwonić jeszcze?
Mnie tam chyba nie widzą. Zgłoszenie przykleiło się do dna szuflady? Numer domu na drzwiach mam za mały? Chłopaki jeżdżą w tę i nazad i adresu znaleźć nie mogą? Znikło go?
Kontakt z chorym miałam. Wiadomo - testy, kwarantanna, korowody. Jakoś podejrzanie długo czekałam na wynik. Dzwonię w końcu. I znowu to "eee"
- Eee..., a nazwisko? A tak, jest. Ale wie pani, test był uszkodzony. Powtórzyć trzeba. Nie zawiadomiliśmy pani?
Ano nie. Mają tam jakiś system chyba, który to automatycznie rozsyła? I ten system mnie nie widzi?
Prywatnie też mnie coś znika.
- Przecież ci wysłałem SMS-a!
- Nie wysłałeś. Sprawdź.
- O, faktycznie. Wszystkim wysyłałem, a tu popatrz, no jakoś cię ominąłem.
Albo w drugą stronę:
- Dzwoniłam i nie odbierałaś
- Jak nie odbierałam? Cały dzień w domu siedziałam. Wszystkie telefony odbierałam
- Sprawdź
- No popatrz. Trzy rozmowy od ciebie nieodebrane
Albo takie:
Idę. Z naprzeciwka znajoma.
- Dzień dobry - drę się - Ça va?
Nic. Omiotła wzrokiem (wreszcie wiem, jak to słynne "omiatanie wzrokiem" wygląda!) i poszła.
Wczoraj przez ulicę chcę przejść, samochód się zatrzymuje i mnie przepuszcza (naród tu u nas uprzejmy. Przepuszczają.). Samochód znajomy. Renault, ten z budą. Koleżanka ma taki, bo swoją ceramikę na różne targi i wystawy nim wozi. Przyglądam się. Ona! Jakoś tak w przestrzeń spogląda. Macham. Nie odmachuje. Nadal się gapi. Jakby mnie tam nie było. Przeszłam. Pojechała.
Zaczynać się bać? Coś mnie coraz intensywniej znika, omija, nie zauważa.
A teraz jeszcze i mojego Serge'a tym znikaniem (chyba) zaraziłam. Przeszło na książki? Niby są, a nie widać.
Okładki tu wlepię, po raz kolejny, żeby Olovskiego całkiem nie znikło. Obydwie wlepię. Tak dla przypomnienia. I też dla przypomnienia, że pierwsza część jest również w e-booku i w audio, jak ktoś woli. I co, też ich nie widać (słychać)?
Tak tylko pytam.
Ech. Może jeszcze się odezwę. Może. Chyba, że całkiem mnie zniknie.O! Ale pies mnie zauważa! Nie pomija. A nawet się domaga. Nachalnie. W tej chwili spaceru.
No to ten, no to znikam!
Przeczytałam obydwie książki. Najpierw trafiłam na "Trzy razy dziennie ..." i było to tak przyjemne, że po kilku rozdziałach zaczęłam szukać innych Pani książek. I tak znalazłam tę pierwszą jako drugą, a teraz czekam na kolejne. Miło się zagłębiać w ogrody okalające stare dony, pić swoją kawę w odległości parunastu centymetrów od pijącego kawę Serge'a, nabierać apetytu na poranne croissanty i cytrynowy likier... Bardzo się cieszę, że stworzyła Pani ten uroczy, małomiasteczkowy świat i starszych państwa, którzy nadal mocno trzymają w garści wszystkie dostępne im sznurki.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam Panią serdecznie, Anna
anna@internetmail.pl
Pani Anno, nie ma Pani pojęcia, jak bardzo się cieszę. No przecież po to te historie wymyślam, żeby gdzieś tam, komuś podarować chwilę oddechu, połazić razem po tych miasteczkach, wypić tę kawę, czy nawet łyknąć aspirynę po nadmiernej konsumpcji " U Pascala" :)). A jeśli przy okazji uda się zachęcić do tego, co Pani tak fajnie określiła, trzymania mocno w garści, tych dostępnych sznurków, to już w ogóle jest super! Dziękuję!!! I choćby dla Pani - będzie następna część. Pisze się, ciagle poprawiam, bo ciągle nie jestem zadowolona. Ale będzie. Obiecuję. I Pozdrawiam serdecznie. Eliza
Usuń