Jak zaczęłam kochać Wichę

 


Przez przypadek oczywiście. A nawet nieco anegdotycznie.

Maxime, przyjaciel syna, wybierał się w swoją pierwszą w życiu podróż do Polski. Mój syn trochę go do tej wyprawy przygotowywał. Takie tam - jak jest "proszę", "dziękuję", "dzień dobry" i dlaczego taksówkę na lotnisku należy brać tylko z postoju (tu akurat różnic wielkich nie ma, panowie "może taksóweczkę?"są wszędzie tam, gdzie są lotniska).

Maxime, miły chłopak, zapragnął przywieźć koledze drobny upominek z wakacji. Jego wybór padł na "Rzeczy których nie wyrzuciłem". Polskiego nie znał ni w ząb (i to się chyba niewiele zmieniło), o czym książka jest, nie miał pojęcia. Kupił ją, bo urzekł go przedmiot. A trzeba dodać, że Maxime jest grafikiem.

- Patrz jaka jest piękna - powiedział syn

- Yhm. "M" trochę wylazło za okładkę - palnęłam z głupia.

- Chryste, matka! - skomentowało dziecko, w dwóch słowach podsumowując moją ignorancję.

Słyszałam, oczywiście, o tym wydawnictwie (przyjaciele krakusy donosili, że jest takie, nowe,  że super i w ogóle), ale wtedy pierwszy raz miałam w rękach książkę wydaną przez Karakter.

Tak zaczęłam kochać Karakter.

    Na możliwość poznania treści musiałam trochę poczekać. On czytał powoli. Fragmentami. Niedawno stracil ojca, więc pewnie odbierał to bardzo osobiście. Było mu ciężej. Albo może lżej?

    Potem przyszła moja kolej. Wreszcie miałam ją w rękach. Dotykałam tej niebieskiej wklejki, przyglądałam się tytułom rozdziałów, ułożeniu tekstu i miejscom, gdzie tekstu nie było.


I zaczęłam czytać.

To jest historia o rzeczach. I jeszcze o gadaniu. Czyli - o słowach i przedmiotach.

Tak zaczęłam kochać Wichę.

Trochę bez sensu, bo Marcin Wicha urodził się w 1972 roku w Warszawie (źródło - Wiki), ja w 1961 od Warszawy bardzo, oj bardzo daleko (źródło - odpis aktu urodzenia). On grafik, eseista, dziennikarz (źródło - Id.), ja diabli wiedzą co. Czasami Eliza Veinard, czasami gospodyni domowa, matka wyrodna kwoka, pacykarz amator (źródło - przemyślenia własne), a jednak. To była miłość od pierwszego słowa.

Może zresztą to nie Wichę pokochałam, tylko polubiłam siebie? Bo przecież On to tak napisał, jak ja bym napisała, gdybym oczywiście potrafiła, czuł (to pewnik!), jak ja to czułam.

Tak to jakoś było.

Jeszcze do niedawna nie miałam pojęcia, jak autor wygląda (teraz wiem, bo te wszystkie lajfy, spotkania online, itp) i zupełnie do niczego nie było mi to potrzebne. Homera, czy Coetzeego też bym na ulicy nie poznała.

Bo i po co? Przecież wiem prawie wszystko o Wisze i co lepsze, On wie prawie wszystko o mnie.

Inaczej być nie może, skoro napisał "Rzeczy, których nie wyrzuciłem".

    Potem ksiażka leżała gdzieś pod ręką. Raz, bo ładna, dwa, bo co jakiś czas mogłam spojrzeć na dowolny fragment, a trzy, bo wciskałam ją każdemu, kto się nadarzył.

No i ostrzyłam sobie zęby na pierwszą (mówię o tych dla dorosłych) ksiażkę autora "Jak przestałem kochać design", ale jakoś sie nie układało. A kupować książki wydane przez Karakter w formie e-booka, to trochę tak jakby rzuć liście herbaty i popijać wrzątkiem. Właściwie wychodzi na to samo, przyjemność jednak trochę inna.


I wreszcie, kilka dni, temu dotarła.

Tym razem nikogo nie muszę poganiać "no skończyłeś już?" Nieśpiesznie szwendam się wraz z autorem po tamtych i po tych czasach, słucham, przygladam się, uśmiecham sie z rozczuleniem, kiwam głową i wzdycham z żalem. I uczę się. Mnóstwo się dowiaduję o rzeczach, które niby ma się pod nosem, ale nic się o nich nie wie. Czasami, wręcz sie ich nie zauważa, bo są tak oczywiste i wszechobecne.

A zwłaszcza ja - designerski abderyta. Dziecię wyrosłe w otulinie szydełkowych serwetek i ortalionowych płaszczy. Otoczone meblościankami z kryształami szczerzącymi się zza przeszklonych półek, rozkładanymi (klik-klak!) wersalkami z bordową tapicerką, a potem osiedlowo - polsko - ikeowskim marzeniem o nowoczesności.

Ale gdzieś tam po drodze przyczepiła się przecież do człowieka jakaś okładka książki, plakat jakiś, wzór tkaniny, przedmiot, który przetrwał, radio Szarotka, czy choćby ta nieszczęsna wyciskarka do cytrusów. 

    I tak sobie wędruję wraz z Marcinem (znamy sie przeciaż tak dobrze! ) po świecie form, wzornictwa, designu, projektów, przedmiotów, brył i kolorów, i tak sobie gadamy. Właściwie, to On mówi, ja tylko skwapliwie przytakuję. 

Tak to jakoś jest.

    Niektóre książki są jak tatuaż. Nie da się tego zmyć. Przybledną z czasem, mogą się trochę zniekształcić, ale zostaną już na zawsze. Pochwali ktoś, zgani, wyśmieje... teraz już nie ważne, już za późno - masz dziarę do końca życia.

A najlepsze, że "Kierunek zwiedzania" ciagle jeszcze przede mną.

 




    








 


. 


	
	
	


 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Sabbath bloody Sabbath

Nieuchronność, czyli smutek pustych filiżanek

Nieżycie