Ogórkowy sen wariata

     

 


 

   Nikt chyba nie zakreślil dokładnych dat dla sezonu ogórkowego, bo to dość trudne. Zwłaszcza, gdy przez cały rok można kupić te długie ogórasy z hiszpańskich szklarni.

 Ale on chyba jeszcze trwa?

    Ja poznaję to po tym, że Matka Natura pstryka we mnie ciągle pojedynczymi egzemplarzami ogórków, kabaczków i innych dóbr i coś z tym trzeba robić. Przecież szkoda, żeby się zmarnowało. A na fejsbuku zdjęć z przetworami zatrzęsienie, bo to i zajęcie fajne i pożyteczne niezwykle i na dodatek fotogeniczne nad wyraz.

    Jak widzę te żółciutkie mirabelki pod pierzyną z cukru, te różne nalewki z widocznymi przez szkło goździkami, czy tam plastrami cytryny, albo te dżemy w słoikach po majonezie kieleckim, to po prostu ślinka mi cieknie.

Na FB przetwory chyba zdominowały (chwilowo) nawet koty. 

Ludzie zajęci odpoczywaniem jakoś mniej piszą i w tematach takich trochę luźniejszych temperatura w sezonie ogórkowym wyraźnie spada

Ale teraz węszę już koniec lata i koniec sezonu ogórkowego, bo na zewnątrz jakby trochę chłodniej, wzrasta natomiast temperatura sporów.

Ostatnio, na przykład, co i rusz natykam się na krytyczne wypowiedzi autorów krytykujące krytykujących.
Wszystko jasne?

    Autorzy- nie pierwszoligowi mistrzowie pióra, znani i uznani, laureaci i nominaci - tylko ci wyrobnicy emocji, rozrywki, dostarczyciele prostych wzruszeń, czasami propagujący od serca jakąś tam dziedzinę wiedzy, powodujący jakąś tam refleksję - otóż ci autorzy (a są ich masy niepoliczalne) zaczynają (pardonne le mot) podnosić łby. Coraz głośniej i publicznie (na razie na FB i IG) piszą, że jakoś tak nie bardzo im się podoba wyrażanie opinii o książkach w stylu: "nie czytałem, ale to głupie", "mi się nie podobało", "daję 1 bo nie lubię takich książek", itp., itd., etc.

    Do ekstremum, póki co, nie przyszło (a przynajmniej ja nie zauważyłam), żeby taki autor się o swoją książkę z opiniodawcą wykłócał, ładniej mówiąc, polemizował, dyskutował, jeśli się z krytycznymi uwagami nie zgadza. Ale kto wie do czego to dojdzie? Cyberprzestrzeń jest pojemna, a element ludzki nieprzewidywalny.

Jak na razie blogerzy/blogerki, czytelniczki/czytelnicy opinie w sieci zamieszczają lekką ręką, a autora podskakiewicza co najwyżej skreślą ze swojej listy, za karę nigdy więcej po jego książkę nie sięgną, ewentualnie pohejtują jeszcze trochę z rozpędu i po sprawie.

    A autor niby, jak książkę wydał, to wie przecież, że skrytykują, że nie każdemu się spodoba - wie, ale i tak zaboli, zwłaszcza jeśli krytyka jakaś taka nie w tempo.

    Jest też cała masa takich (grupek i grup), które swoich (lub poleconych) autorów głaszczą, przytulają, dopieszczają (na malkontentów warczą) i wtedy jest pełna zgoda, miłość i harmonia. A nad tym wszystkim motylek i zielony badylek.

    W grupach fejsbukowych co jakiś czas ktoś poruszy temat: tradycyjne wydawnictwa, współfinansowanie, czy selfpublishing. I jak się to ma do jakości książek. I za każdym razem temperatura w miarę dyskusji rośnie.

No, neverending story po prostu.

    I ja tak między ogórkami, a mirabelkami, jeszcze w zestawie (późno) letnim, ciągle wakacyjnym, leżakowym trochę i trochę weekendowym wymyśliłam genialne w swojej prostocie rozwiązanie tych wszystkich nierozwiązywalnych konfliktów, dylematów i problemów.


A gdyby tak...

Słuchajcie, gdyby tak książki miały na okładce tylko tytuł!
Nic więcej! Tytuł na okładce, a w środku treść. Żadnych nazwisk, wydawnictw, podpisanych blurbów i innych polecajek, żadnej informacji, że debiut, czy dwunaste dzieło, czy że wznowienie - tytuł i tyle!

Pewnie gdzieś z tyłu, na dole musiałby być jakiś maleńki kod QR, czy tam w paski, żeby to jakoś ogarnąć i żeby ci wszyscy, którzy się przy książce napracowali dostali za to wynagrodzenie.

Wydawcy, informatycy, graficy, drukarze, księgarze i sami twórcy, pod karą darcia pasów, nieustającej kontroli skarbowej, dożywotniej anatemy i comiesięcznej defenestracji, zobowiązani byliby do absolutnej dyskrecji.

Umowy (z klauzulą milczenia) podpisywałoby sie tylko pod osłoną nocy w zakonspirowanych lokalach.

Wyobrażacie sobie? Idziecie do księgarni, patrzycie na półki, a tam "Krwawa zbrodnia w Radomsku", "Niecna zdrada Apoloniusza W.", albo "Jak zostać baletnicą w weekend". Kto, gdzie, za ile - nie wiadomo. Pasuje - kupujesz. Czytasz - i możesz sobie śmiało i szczerze internetowo poużywać. Nad treścią!

    Zaczęłam już nawet opracowywać szczegóły, jakby to najlepiej zorganizować. Przyszło mi do głowy, że byłoby jeszcze lepiej, gdyby wszystkie książki miały gładkie okładki i tylko tytuł czarnym, prostym drukiem. 

No, ale jednak z wyjątkiem książek dla dzieci.... i komiksów... a, no i albumów oczywiście...

No i wtedy się obudziłam



    

 



	
	

 




	
	
	
	



 
 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Sabbath bloody Sabbath

Nieuchronność, czyli smutek pustych filiżanek

Nieżycie