Dyskretni dostarczyciele szczęśliwości


 



Zacznę od pogody, bo to zawsze i elegancko i bezpiecznie. Pogoda zatem jest zmienna. Szybkozmienna powiedziałabym nawet. Wczoraj huraganowe podmuchy wiatru, chmury, deszcz, albo inny jakiś opad, jeszcze mniej sympatyczny, a dziś, proszę - słońce, błękitne niebo, rześki chłodek. Coś tam dmuchnie czasami, ale to nie to, co w minionym tygodniu. Tyle, że jutro znowu ma być paskudnie. Marzec po prostu.

Na takie zmiany pogody, starsze panie reagują okolicznościową migreną, wzmożoną sennością, a co najmniej nieuzasadnionym spadkiem nastroju.

Ja poszłam na całość. Od trzech dni migrena, wczoraj senność, dziś spadek nastroju. Jak szaleć to szaleć.

Budziłam się niechętnie, spod zaklejonych powiek usiłując ocenić dzisiejsze wydanie świata. Wyszło, że poprawione i po solidnej korekcie, tzn.: okiennicami nie łomocze, słońce, za oknem nic nie chlupie. 

Po pierwszej kawie (z mlekiem), popijanej jeszcze w łóżku, można się już do mnie odzywać, chociaż nadal na własne ryzyko. Tyle, że dziś odzywać się nie miał kto, bo w domu pusto. Pies lekce sobie waży takie głupie ludzkie zasady i swoje wymusza. Jemu wolno. Wstać musiałam, bo chciał siusiu.

Ta druga kawa (ta prawdziwa!) wymaga już specjalnego obrządku - ubrać się trzeba, ekspres, filiżanka,„Télématin”, skrolowanie internetu, rozdział, albo dwa, książki, czasami jakiś telefon, jakiś plan dnia - takie tam poranne ceremonie.

Ekspres już cichutko gulgotał, ja jeszcze w łazience, szczoteczkę w zębach miałam i solidną porcję piany, więc dzwonek do drzwi spowodował niekontrolowany wyrzut mowy wiązanej. Poleciałam otworzyć z tą szczotką w zębach i ręcznikiem pod brodą, żeby nie kapało.

Listonosz ze zrozumieniem odniósł się do ablucji dokonywanych o dziewiątej, mimo, że na nogach był pewnie od piątej rano. Sobota przecież. Ludzie mają prawo do grasse matinée.


 

Paczkę przyniósł. Wielką, choć leciutką. A w środku miękkość, kolory, ciepło, słońca trochę, samo dobro i szczęśliwość. Rozszarpałam pudło (tak właśnie - rozszarpałam, bo śpieszyło mi się), a tam frymuśne opakowanie, takie, że żal ruszyć, no ale... Delikatnie rozwinęłam i już mogłam głaskać, wąchać, opatulać się, oglądać pod światło i w cieniu, wtulać twarz, zawijać się na różne sposoby, jednym słowem robić wszystko to, co robią egzaltowane paniusie, jak dopadną czegoś takiego. Szal i chusta. Cieplutkie, milutkie, mięciutkie, słoneczno barwne - coś pięknego.

Bo jest tam gdzieś w Polsce, w mieście, do którego jakoś nigdy nie dotarłam, dziewczyna (kobieta), która rozdaje szczęśliwość. Ot tak. Po prostu. 

Ma na imię Dominika i na co dzień styka się z tym co najgorsze. Ale, również na co dzień, uśmiecha się, dzierga kolorowe cuda, patrzy kotom w oczy i rozdaje szczęśliwość.


 

Niech tam sobie jutro leje, wieje i chmurzy. Mam szal we wszystkich odcieniach radości i chustę wydzierganą z  ciepła i życzliwości.

Dziękuję Dominika.

Tak sobie myślę, że nie jest całkiem źle na świecie, bo po tej samej stronie mocy jest jeszcze Anna, z innego miasta, w którym również nigdy nie byłam, potrafiąca "malować" obrazy haftem krzyżykowym. Ania, która dostarczyła mi solidną porcję uśmiechu przy lekturze jej powieści w odcinkach i która cała jest spokojem, mądrym dystansem do siebie, a ze światem dawno już zawarła rozejm i ja nieudolnie próbuję sie od niej tego nauczyć.

Jest Robert, dostarczyciel muzycznych nowinek i konsultant psiego behawioru.

Rozbrajająco sarkastyczny Arek z głową pełną projektów i planów.

Dagmara, opłakująca śmierć etyki dziennikarskiej i agonię zawodu, oraz nieustająco tropiąca jakichś naszych wspólnych znajomych (jak dotąd cztery trafienia). 

Jest Kasia, która prostym żołnierskim jezykiem wyjaśnia mi różnice między procedurami śledczymi i sądowymi w Polsce i we Francji i zawsze tak strasznie mi szkoda, (jak już obetrę łzy ze śmiechu) że to się w formie czystej nie nadaje do druku. 

Piotr, miłośnik kultury arabskiej i marihuany, oraz drugi Piotr, mówiący o sobie "były pisarz", którego ploteczki ze świata książek (nieco po kupiecku nazywanego rynkiem książek) czytam na zmianę chichocząc lub wzdychając.

I są jeszcze inni. To są dostarczyciele szczęśliwości. Dyskretni. Bezinteresowni. Głupio, po staremu życzliwi. 

Snuje się jakiś niezbyt udany dzień, marudzi niewydarzona piąta po południu, ale przychodzi wiadomość od Kasi, dzwoni Dagmara, albo Robert podsyła nagranie właśnie odkrytego muzyka, czy zespołu i robi się milej. Zaczyna się człowiek uśmiechać. Choćby półgębkiem, ale jednak. A czasmi przychodzi paczka...

Tych wszystkich ludzi łączy jedno - my się tak właściwie nie znamy. Nigdy się nie widzieliśmy. Coś tam o sobie wiemy, ale nie za dużo. Tylko tyle, ile ktoś zechce zdradzić. To zupełnie wystarcza.

Oni po prostu kiedyś tam trafili na dwie cieniutkie książeczki o Serge'u Olovskim. Przeczytali. Pewnie przy tym trochę odpoczęli, może czasami się uśmiechnęli...

Napisali, żeby pogadać o książce, albo o rzeczach z nią związanych, podzielić się wrażeniami. Różne były te pierwsze kontakty. Najczęściej trochę nieśmiałe, takie badające grunt (no, może Piotr sobie nie żałował i od razu wystrzelił z listą uwag w 15 punktach), a potem jakoś poszło. Potem już czerpałam bezwstydnie z tych pokładów bezinteresownej życzliwości, z dającej poczucie sensu sympatii i serdeczności zupełnie obcych ludzi. Którzy po jakimś czasie własciwie przestają być  obcy.

Trzy niewielkie nowelki. 

Nie więcej niż sześćset tysięcy znaków (ze spacjami)

Warto było.

Merci Serge! 






 











 

Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Sabbath bloody Sabbath

Nieuchronność, czyli smutek pustych filiżanek

Nieżycie