Nieuzasadnione poczucie szczęścia

 



 

Kupiłam e-booka. Z przygodami, ale udało się. Jak zwykle, nie chciało przyjąć płatności, bo zabezpieczenia, bo error któryś tam, bo aplikację trzeba inną, nową, bo banki się dwa zintegrowały (ten mój z jakimś innym), a ta aplikacja w telefonie, a ten zakup w komputerze, a kod tu, a hasło tam. Cóż, nowoczesność. 

    Pokonałam nowoczesność, przyjęło, przysłali, wgrałam na Kindel, mam. Zaraz napisałam do autora, że będę czytać, że się cieszę. Nie, żeby prywatnie (głupio jakoś), ale w komentarzu pod postem na Facebooku.

    Trochę żałuję, że e-book, bo okładkę widziałam i jest taka właśnie, jak powinna być. Oszczędna, doskonała graficznie (łącznie z liternictwem!), doskonała tematycznie - po prostu ta okładka tej książki. Inna być nie mogła. Layout pewnie też jest świetny i mieć to w rękach, oglądać, dotykać, przekładać kartki, zaglądać na koniec, wracać do początku, byłoby samą przyjemnością. Będzie. Bo na pewno kupię i w papierze.


Więc kupiłam i czytam. Z tym "więc" to takie mrugnięcie, jest w książce zdanie o zmęczeniu i o "więc". Więc tego nie poprawię. Nie ze zmęczenia. Z lenistwa.

    No i stało się. Tego się nie czyta. W to się wchodzi. Wpływa? Wsiąka? Czyta się, jakby się miało zamknięte oczy i przed nie, takie zamknięte, napływają obrazy. Wydawałoby się, że zapomniane, wydaje się, że gdzieś widziane, kiedyś. Zapachy, dźwięki. Przecież to znam, byłam tam, czułam to, widziałam. Tak to się czyta.

    Poeta, dziś niepotrzebnie niemodny, mówił (...) ja ksiag pisać nie umiem(...), a ja nie umiem pisać również i recenzji. Nawet gdybym umiała, w wielu przypadkach bym się nie odważyła. To jest taki właśnie przypadek.

Mogę tylko napisać, że odkryłam kolejną książkę, która już ze mnie nie wyjdzie. Bo to moja książka. Mój język, mój świat. A recenzje się przecież pokażą. Pisane przez ludzi znających tę materię, ludzi pióra, ludzi literatury. I pewnie ktoś się pokusi o próby klasyfikowania - eseje, mikropowieści, proza poetycka? Nie wiem. Dla mnie to jest proza tyczyńska.

Pewnie też pojawią sie próby porównań. A może, że jak Gombrowicz, Myśliwski, a może ktoś przypomni Prousta, a czemu nie Gracq'a, albo Joyce'a. Może? Może oni wszyscy tam są? Tego też nie wiem. Gdyby ktoś bardzo potrzebował, niechaj się doszukuje, porównuje, klasyfikuje.

Każda przeczytana książka, każdy tekst, żłobi sobie przecież w człowieku takie koryto, którym płyną potem te wszystkie słowa, myśli, całe frazy nawet. Pewnie powinnam poczekać, aż ta fala trochę się uspokoi, nie pisać tak emocjonalnie, zaraz po lekturze. Ale, no, nie wytrzymam! Bo jaka to jednak radość, że ktoś jeszcze tak pisze. Poczucie szczęścia mam więc uzasadnione.

Mimo, że w tych tekstach to ciepło, spokój, pogodzenie, zaprawione jest lekką goryczką. Ale taką piołunową, cierpko-zielną.  I pachnie raz mokrą po deszczu ziemią, raz rozgrzanym w upale asfaltem, a czasami lizolem, albo brudną psią sierścią. Raz krzepnie na ustach tłuszczem rosołu z gołębia, innym razem połyskuje, jak w słońcu połyskiwały drobiny kurzu, w nieistniejącym od lat warsztacie napraw lalek i parasoli. Taka to jest proza. Jak życie.

    Może trzeba mieć odpowiednią ilość lat, żeby się nią zachwycić? Może trzeba dużo pamiętać, mimo, że dużo się zapomniało, z wieloma rzeczami jakoś się ułożyć, odpuścić?


Ledwie 120 stron, kilka króciutkich tekstów, ale po każdym dobrze jest sobie zrobić przerwę, herbatę zaparzyć, zamknąć oczy, nie śpieszyć się. Wtedy najlepiej to smakuje.

A potem można wsiąść na rower i jechać, pocić się, patrzeć na kruszący się asfalt. Można też ostrożnie zerwać dmuchawiec, upaprać palce gorzkim, pomarańczowym, trującym mleczkiem, albo pójść nad rzekę, czy przejść się ulicami miasta, znanego od zawsze i zobaczyć je zupełnie inaczej.

I nie ma potrzeby zgłaszać się do lekarza, gdy nieuzasadnione poczucie szczęścia niepokojąco się przedłuża. Niech trwa.

Mówię Wam, znakomita proza (Ach niepotrzebnie poprawiłam, wpisało mi się "smakowita") Smakowita również.

Gdyby ktoś nabrał ochoty to:

Nieuzasadnione poczucie szczęścia

Tomasz Tyczyński 

Wydawnictwo Nisza, 2023

Okładka - Ryszard Kajzer

Jest papier, jest e-book, jest dobrze.

A co tam, przeczytam sobie jeszcze raz, choćby to o śniegu, który spadł w Wigilię i o blaszanej miednicy, która nie spadła kiedy trzeba. Ha!








	 


Komentarze

  1. Dzisiaj to już dawne historie, już po herbacie, ale wiesz, dość dawno już przetłumaczyłam circa 25-30 książek (kiedyś Ci wyjaśnię tę niedokładność), a dostałam chyba ze 4 come-backi, takie cztery dobre słowa, że ktoś docenił jakość roboty, no, włożona praca się spodobała.
    Lekki niedosyt, prawda? Tłumacz ma przechlapane.
    Jak czytam na Twoim blogu, że napisałaś dobre słowo w jakimś komentarzu pana X, który ma szanse dotrzeć do Autora kupionej przez Ciebie książki pana X, to cenię, gratuluję i - tak trzymać :)
    Skończyłam czytać drugą opowieść o działaniach sympatycznego Komisarza Serge'a Olovskiego (Siergiej Ołowski, jak sądzę. Jestem Haloosia), właśnie kupiłam trzecią. Do trzech razy sztuka. Nie powiem, czemu mi się podobała druga, zanim nie przeczytam trzeciej opowieści. Dobre słowo dołączam (dowolnie wybrane).
    Elizo, polubiłam Cię przed lekturą pierwszej z tych trzech przygód Komisarza.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O tak. Come-backi są ważne. Nawet jeśli dotyczą, pomidorowej (ty zawsze taką pyszną tę zupę gotujesz), albo nalewki pigwowej (o jaka świetna, musisz mi zdradzić przepis), a co dopiero, gdy rzecz w mrówczej pracy tłumacza, czy twórczego ekshibicjonizmu najmarniejszego nawet pisarzyny, czy innego twórcy.
      Z tłumaczami coś chyba drgnęło. Od czasu do czasu się o nich wspomina. Zwłaszcza po każdym nowym (nowoczesno-odważnym) przekładzie starych rzeczy. Dobre i to. Odkąd mój Kubuś stał się Winifredą (może to bliżej oryginału, ale jakoś dalej od serca ) zwracam uwagę i na tłumaczenie i na Tłumacza. A przecież to całkiem nie tak dawno było, tak że ja również mam swoje za uszami.
      Gorzej, że jakiś ogólny zalew frustracją, krytykanctwem i nadymaniem własnego ego za pomocą deprecjonowania (czasami wręcz gnojenia) innych, widzę wszędzie, a zwłaszcza w tzw.mediach społecznościowych.
      O erystyce coś niecoś, dawno temu, czytałam, więc zasada – wszystko się da zgnoić – nie jest mi obca, ale po co?
      A jedno wiem – dobre słowo, come-back, czy jak tego nie nazwać, nic nie kosztuje, nie ubywa z mojej puli, a ktoś tam dostaje, być może, pozytywnego kopa, motywację, czy choćby potwierdzenie uznania dla włożonego wysiłku.
      Krytyka też jest potrzebna, ale do tego trzeba już mieć choćby podstawowe narzędzia. A poza tym nic nie zabija skuteczniej niż milczenie.
      Ale żeby nie było marudnie – nie jest tak całkiem źle. Jest jak zwykle. Dobro walczy z siłami ciemności i na odwrót, a my róbmy swoje. I za często nie spoglądajmy w otchłań. Czy jakoś tak.
      Serdeczności Haloosiu. I obdrap serdecznie trzy pary uszu ode mnie.

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Sabbath bloody Sabbath

Nieuchronność, czyli smutek pustych filiżanek

Nieżycie