Sabbath bloody Sabbath

    


 Urodził się w niewielkiej walońskiej miejscowości w pobliżu Liège. Miał braci i siostry, ale nie zdążył sie z nimi zżyć. Nazwali go Karamba, ale nie zdążył się przyzwyczaić do swojego imienia. Nie zdążył się również zaprzyjaźnić z innymi psami z hodowli, bo śmieszne, kluchowate, białe futrzaki szybko znajdowały nabywców. Trafił się człowiek, który zabrał go do siebie. Nazwał go Falcko. Wtedy to było modne imię dla takich jak on. 

Rósł szybko i szybko się uczył. Szybciej niż ludzie, u których mieszkał. Oni nie mieli ochoty uczyć się jego.

Zaczął zajmować za dużo miejsca, próbował pokazywać co mu pasuje, czego nie chce, a czego chce. Nie udało się dogadać. Przywieźli go z powrotem do hodowli. 

- Nie chcę nawet zwrotu pieniędzy, byleby pani zabrała tego psa. Nie chcę już nigdy o nim słyszeć! - podobno tak jakoś brzmiała ta rozmowa.

    Rósł, uczył się od swoich pobratymców, walczył o miejsce dla siebie. Z lekką dysplazją stawów biodrowych nie nadawał się na reproduktora, więc intensywnie szukano dla niego miejsca. I pojawił się inny człowiek, który zabrał go do siebie. Tam były owce (czy może kozy?), byłaby robota dla takiego jak on. Ale były też inne psy. Dorosłe, zasiedziałe. A i on nie był już szczeniakiem. Nie zaakceptowały. Nie zaakceptował. Nie dał sobie w kaszę (w pysk?) dmuchać. Nie wyszło.

Znów wrócił do hodowli. Dorosły. Silny. Bogatszy o nowe doświadczenia, zdeterminowany, żeby o siebie walczyć.


Kolejny raz ogłoszenia, fundacje, grupy miłośników Górskich Psów Pirenejskich. Zadziałało. Znów pojawił sie człowiek. Popatrzyli na siebie i ... Nie! Nie było żadnych spojrzeń w głąb duszy, trzepocących serc i przeskakujących iskier. To nie tak. Była nieufność, strach, może  odrobina nadziei. Potem kilka godzin w samochodzie, obrzygana tapicerka, zachłystowe zapalenie płuc. 

Po przyjeździe wymioty, ale pije, wysikał się - będzie dobrze. Potem prześwietlenie, antybiotyk, małe porcje jedzenia. Powoli dochodzi do siebie. Nie ufa. Obserwuje. Słucha. Śpi w pobliżu ludzi. Na mężczyzn warczy, a tych wysokich, mocniej zbudowanych, obszczekuje ostrzegawczo.

Nie znamy jego mimiki, on nie rozumie naszych gestów. Nie reaguje na wołanie. Podoba mu się głoska sssssss, odwraca wtedy łeb i przygląda się z ciekawością. Ssssabbath! Ma więc nowe imię.

Zwiedza ogród. Pod uszkodzoną siatką włazi do rowu melioracyjnego i próbuje gdzieś nim uciec. Dokąd, biedaku? Biegnę za nim. Przywołuję wszystkimi trzema imionami. Guzik z tego, ucieka przede mną. Sabbath, bloody Sabbath! Za chwilę poharata sobie grzbiet o siatkę rozdzielającą działki! Wołam już tylko tym ostatnim, najnowszym imieniem, odwracam się i zaczynam biec w przeciwną stronę. Zatrzymał się! Stoi zanurzony w czarnym mule po brzuch i gapi się, chyba lekko zdziwiony. Wołam i udaję, że uciekam. Uff, zadziałało. Wyłazi z tego błocka i goni mnie. Wpadamy do domu, on dwa kroki za mną. Rzucam mu smaczka i zatrzaskuję drzwi. Pal pies chodnik i podłogę - jak się wysuszy, to się wykruszy.

    Wchodzę do sypialni- bydlątko leży sobie na łóżku. Na moim łóżku! Zajmuje w nim więcej miejsca niż ja. Musiał wleźć, gdy byłam w łazience.

- Chyba żartujesz! Złaź i to już! - stoję w pozie "święte oburzenie" z paluchem dramatycznie wskazującym drzwi. On leży z łbem przekrzywionym i się gapi. Ja stoję. On się gapi. Ja stoję.( W dalszej części naszego wspólnego życia taka sytuacja powtarzała się często i została nazwana "robieniem łosieła", tzn. każdy z nas stał uparcie w swojej sprawie i braliśmy się na przeczekanie. Miejscowa ludność musiała mieć kawał wesołej zabawy, obserwując nas, np. podczas pierwszych spacerów. Pies mordą w lewo, ja mordą w prawo i tak stoimy. On chce w tę, ja mam życzenie w tamtę. Częściej wychodziło na moje, bo on się raczej upierał dla zasady, ja w sprawach zasadniczych). 

W końcu ziewnął, oblizał się i zlazł z łóżka. Więcej tego nie próbował. Nie wtedy, kiedy ktoś był w domu. Chociaż czasami, po powrocie skądś tam, znajdowałam kudełki i piaseczek na narzucie, no ale... nobody perfect.


     Jest potężnym psem. Oczy w wielkim łbie wydają się małe, jakby ciagle je mrużył. Uczę się rozpoznawać jego uczucia. Ludzie w tym domu pojawiają się i znikają. Nieregularnie. On nie wie co z tym zrobić, ma z tym problem. W końcu zaczyna ich (tych znikających) traktować przyjaźnie, ale dość obojętnie. Cieszy się  (po swojemu), gdy się pojawiają, bo lubi kiedy stado jest liczne, ale gdy znikają nie zamartwia się jakoś specjalnie. Jego świat to ja. 

    Już wiem, że boi się białych półciężarówek, kubłów na śmieci, facetów w kapturach na głowie, parasoli, ludzi, którzy niosą coś podłużnego w rękach, że ma jakieś bolesne miejsce na prawym boku (źle zagojony ślad po kopnięciu, uderzeniu?) i że za nic w świecie nie wejdzie do samochodu.

     Na spacerach chodzi na luźnej smyczy, a jeśli trzeba, bo tłok, podejrzani ludzie, za blisko zaparkowany samochód, czy inne niebezpieczeństwa, dotyka bokiem mojej nogi. Czuję jego ciepło, on czuje moje, delikatnie przytrzymuję obrożę i dajemy radę nawet na ruchliwej ulicy. Trzeba tylko zgrać krok.


    Z małymi psami chętnie by się zaprzyjaźnił, tyle, że one przeważnie się go boją (one, albo ich właściciele), te duże toleruje (chętniej suki, oczywiście), ale spina się i cały jest gotów do obrony. Sam raczej nie atakuje. Może dlatego, że zna swoją siłę, ale ...

    Dwa podekscytowane, puszczone luzem husky rzucają się na niego z wściekłym gulgotem. Puszczam smycz. Sabbath załatwia to w milczeniu, zanim jeszcze zdążę podnieść wzrok na ścieżkę, w poszukiwaniu właściciela. Jeden leży przytrzaśnięty łapą, drugi, z pyskiem na ziemi, nie ryzykuje podniesienia łba, bo gardło otaczają mu białe ząbki mojego białego miśka. Nadbiega właścicielka ( w wypasionym stroju do joggingu) i mnie op..., no, obsobacza. Podnoszę smycz, ale luźno, bo pies pilnuje tych dwóch rozrabiaków. A ta nadaje.

- Niech pani przypnie te psy, tu jest duży ruch - mówię, ale nie wiem czy mnie słyszy (no i tem mój akcent), bo zajęta jest pyskowaniem.

- Dobry jest! - słyszę za plecami, pełne uznania, stwierdzenie, a na nodze, gdzieś na wysokości kolana, czuję psie łapki i ciepły, mokry oddech amerykańskiej stafforshierki. Polizała mnie, polizała Sabbatha i zaczęli swoje radosne tańce z wąchaniem się po tyłkach, lizaniem pysiów i podskokami. Jej właściciel (Sophie ma na imię ta suka) wziął na klatę rozmowę z biegaczką, a ponieważ to człowiek prosty, bezzębny, bezrobotny, bezkompleksowy i w pyskówkach zaprawiony, szybko na jego wyszło. Pani przypięła swoje nerwusy i poszli. Mój uznał sprawę za załatwioną, bo nawet się za nimi nie obejrzał, zajęty harcami z koleżanką.

    Wracamy ze spaceru. Pies stoi przy nodze, z nosem w szparze drzwi, ja walczę z kluczem w opornym zamku.  Walczę coraz bardziej nerwowo, bo kątem oka widzę, że zbliża się do nas miejscowy dziwak - gaduła - przyjaciel całego świata. Pies już na swoim terenie (jego drzwi, jego dom!) czujny się robi i nerwowy. Gaduła z daleka grucha takie tam:

- Ach, jaki ładny, tiu, tiu, tiu, pieseczek - i wyciaga łapę podchodząc coraz bliżej.

- Niech pan nie wyciaga do niego ręki! On ten gest uzna za atak.

Nie zdążyłam. Przyjazny gaduła łapę wyciągnął, zamek wreszcie zaskoczył, Sabbath szczypnął gościa za gacie i usatysfakcjonowany zniknął wewnątrz. Ja stoję, patrzę na śliczną, okrągłą dziurkę, na wysokości kolana, w elegancko połyskujących, czarnych dresikach adidasa, z białym lampasem i słucham, jak zszokowany facet tłumaczy, że on lubi psy, więc się zna na psach, bo je przecież lubi, a jak on je lubi, to one jego też lubią, itp., itd., etc. No, może i tak, ale portki do łatania.


     Bo one podszczypują. Pirenejczyki ostrzegawczo szczypią. To też zaboli, ale zawsze mniej niż solidne zaciśnięcie szczęki, a tym bardziej zaciśnięcie i szarpanie.

Ja zaliczyłam kilka solidnych szczypów. Moi synowie zaliczyli kilka szczypów i conajmniej jedno solidne zaciśnięcie (blizna do dziś). Pewien nieprzyjemny, uparty młody człowiek zaliczył zaciśnięcie z szarpaniem, ale nigdy się nikomu nie poskarżył (Może dlatego, że ciężko byłoby mu wytłumaczyć co robił w moim ogrodzie?).

10 lat bylismy razem. 10 lat uczyliśmy się siebie nawzajem. 10 lat słyszałam, że on niszczy mi życie, bo nie mogę wyjeżdżać, bo jestem uwiązana, bo w domu śmierdzi psem (nie prawda! Jego sierść śmierdziała ciepłą owczą wełną), bo znajomi się boją mnie odwiedzać, bo to bomba zegarowa, bo rozbija mi rodzinę...

10 lat wychodząc nie musiałam zamykać domu (mieszkam przy dość ruchliwej ulicy), bo nikt nie odważyłby się zbliżyć do drzwi, 10 lat dostawał biegunki z nerwów, jesli zostawiłam go na dłużej niż 10 godzin. Tej biegunki dostawał dopiero jak wróciłam. Podczas mojej nieobecności trzymał się jakoś,w końcu był twardzielem. Jeśli się czegoś przestraszyłam, przybiegał, rozglądał się czujnie, kładł sie obok i patrzył na mnie uważnie. Jeśli byłam wkurzona, robił sie czujny i gotowy do ataku. Spał zawsze obok łóżka i reagował na każde moje przebudzenie, a od 10 lat nie sypiam zbyt dobrze. Popołudniami układał się na dywaniku obok mojego komputerowego kąta i zasypiał spokojnie, ukołysany cichym klekotem starej klawiatury QWERTY. Pilnował mojego (naszego) rozkładu dnia. Przypominał , że czas na obiad, na spacer, pora na robotę w ogrodzie, na pisanie, na odpoczynek z książką, lub przy filmie. 

Zrezygnowany kładł się na swoim materacu, gdy rozmawiałam przez telefon, bo wiedział, że to zaburzy harmonogram. Popychał mnie mordką, gdy zagadałam się z koleżanką, napierał bokami w ramach powitania, a po powrocie ze sklepu obwąchiwał torby z zakupami. Chrapał, albo tupał nocami, płosząc myszy. I patrzył. Patrzył i czytał mnie. Patrzył tymi swoimi za małymi, w stosunku do wielkiego łba, oczami, a ja patrzyłam na niego. I już wiedziałam - boi się, jest niespokojny, zagubiony, cieszy się, ma chandrę, albo jest rozbawiony.

     A potem zaczęły sie choroby. Reumatyzm, artretyzm, przerosty gruczołu łojowego, niefajne zmiany skórne, coś z trzustką, paskudne alergie.

Pewnego wieczoru nie dał rady wyjść po schodach. Zreumatyzowane łapy nie uniosły siedemdziesięciu kilogramów psa. Jakoś podtrzymałam, pomogłam się zsunąć z powrotem na dół, osłaniając brzuch. Przeniosłam pościel na kanapę. Przestaliśmy używać piętra. Tak to już jest na starość.

Bał sie zostawać sam. Za długo zeszło mi pod prysznicem - nawoływał "wracaj, co tam robisz tak długo?!"

Im był starszy, tym bardziej gotowa byłam stwać przeciwko całemu światu, w jego obronie. Im bardziej czuł swoją bezradność, tym bardziej polegał na mnie. Nie miał przecież nikogo innego.


     No i przyszedł ten dzień (wieczór właściwie) gdy nie mógł wrócić z ostatniej przechadzki po ogrodzie. Wiedziałam (wiedział), że to koniec. Poraziło mu tylne łapy.
Trzymał łeb na moich kolanach, ślinił mi rękę, dotyk go uspokajał, nie chciał być sam. Nie chciałam, żeby był sam. Nawet przespał się chwilę nad ranem.

A potem przyjechała pani, która nie powinna być lekarzem weterynarii. Pani, która nie potrafiła wykrzesać z siebie współczucia dla umierającego zwierzęcia, ani zrozumienia dla uczuć człowieka, która tę jego ostatnią godzinę skaziła niepotrzebnym okrucieństwem. Ale to już niczego nie zmieni.

    Żegnaj stary. Żegnaj cholerny, uparty twardzielu. Ty pieprzony, kochany sukinsynu.  Nauczyłeś mnie wielu rzeczy, a najważniejsze - nauczyłeś mnie szacunku do Was. Do Zwierząt, do Psów.  Dzięki Tobie mogłam podglądać ten inny świat.

    Kochać zwierzątka, głaskać pieski, miziać kotki, kupować materacyki w psie łapki i gumowe, piszczące zabawki w kształcie psychodelicznych kurczaków - to fajne, miłe i bardzo słodkie. Starać się rozumieć, wejść wgłąb tego ciemniejszego niż nasz, być może okrutnego, ale przy tym tak uczciwego, prostego świata - to zupełnie co innego. To jak wielka, wspaniała podróż. Niezapomniana, taka, która nas zmienia już na zawsze. Z której, właściwie, nigdy się nie wraca.

    Dzięki szefie! To nie była transakcja uczciwa, bo więcej ja zyskałam. Dałeś mi więcej niż ja mogłam dać Tobie.

    Ach, byłabym zapomniała, worek z Twoim suchym żarciem dałam Sophie, a miski na stojaku zabrał Frey. Wziął też tę czerwoną szczotkę w białe psie łapki, którą tak lubiłeś. Chyba nie miałbyś nic przeciwko temu?



 

Komentarze

  1. Ponad miesiąc tu nie zaglądałam, a tu czekała na mnie taka wspaniała opowieść. Dzięki, Eli. Dzięki, Sabbacie. Już późno, ale jutro opowiem to naszej Białce. Dobranoc.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Nieuchronność, czyli smutek pustych filiżanek

Nieżycie