Nieżycie

 

 


  Postanowiła już więcej nie żyć, choć umrzeć nie miała jeszcze zamiaru. On umarł i to na razie wystarczy. Na nią nie pora, a do tego grzech byłby, gdyby sama próbowała.

Najwięcej było w niej złości. Niezgody i strachu. Bo jak to teraz ma być? Kto to wszystko będzie ogarniał?  Te urzędy, rachunki, ten stary, wiecznie psujący się samochód, ten cały bajzel w garażu i spaloną żarówkę w piwnicy? Na pewno nie ona. Nie ma na to siły.

Na czarno się ubrała zaraz jak zadzwonili ze szpitala i tak już zostało. Córkom kazała kupić wszystko czarne, bo za dużo tego w szafie nie było.

- Ale mamo przymierzyć musisz. Jak ja mam ci kupić tak na oko?

- Głowy do tego nie mam. Idź sama. Ja nie mam siły.

I tak już zostało.  Pogrzebu jeszcze dopilnowała, żeby wszystko było jak trzeba. Za trumnę zapłaciła i księdzu, wyklinając, że ździerstwo. Salę kazała córkom wynająć i sprawdziła co tam do jedzenia zamówiły, bo ludzi się nazjeżdżało. Tak się jakoś w sobie zacięła, jak automat kiwała głową, dała się obściskiwać, płakała. Cała w tym czarnym.

Plamy jej się na policzkach zrobiły. Czerwone. Oczy spuchły.

-Biedna

- Co za nieszczęście, mój Boże

- Nie taki stary jeszcze, mógł pożyć

- Jak ona sobie bez niego da radę?

Słyszała. Nic nie mówiła. Zaciskała usta, tarła oczy, kiwała głową. Odetchnęła w domu.

Urządziła to tak, że najmłodsza z nią zamieszkała, a najstarsza, blisko miała, to zakupy robiła, czasami coś gotowanego podrzuciła. Najgorzej było z tą średnią. Popłakała, wycałowała wszystkich i pojechała. Do tego chłopaka. Przemondrzały taki, całkiem do niej nie pasował. 

W dzień siedziała w fotelu. W okno patrzyła, krzyżówki rozwiązywała. Firanki kazała prać często, okna myć, bo jak człowiek tak siedzi to zaraz widzi, że brudne. Muchy obsrają, samochody nakurzą. 

Od początku namawiały, żeby jadła, sił nabierała. To jadła. Talerz trzymała na podołku, patrzyła w to okno i jadła co tam dały.

Jak się ściemniło telewizor lubiła włączyć. Głupoty same. Kładła się wcześnie. Poduszki pod plecy i gazety czytała przy lampce. Wszystko jedno jakie. Najlepiej, żeby zdjęcia miały  kolorowe.

- Nie siedź długo. Prądu szkoda - mówiła do córki

- Zaraz gaszę. Śpij, śpij.

Rano tylko mleko z bulką. Potem kawa.

- Jak ty się czujesz? - pytał ktoś czasami 

- Ech, dziecko... - odpowiadała z chusteczką przy nosie

Wzdychała. Wzdychali. Leciało jakoś.

Na święta ta średnia przyjechała. Z nim. Nie wiadomo po co. Telewizor długo chodził, bo dzień krótki. Ciastek nakupowały. Jadła te ciastka w swoim fotelu. W telewizorze kolędy. Choinkę jej postawiły przy łóżku, taką małą. Drugą koło stołu w dużym pokoju. Po co dwie? Zawsze jedna była i starczało.

Farsz byl do niczego. Grzyby drogie, mało dały. Uparły się, żeby przy stole siadła bo święta. To siadła. 

One cztery i ten chłopak. Dzieciaki najstarszej to tylko przez chwilę z nimi. Potem się bawiły na dywanie przed telewizorem. Nudno dzieciom przy stole.

Dziewczyny chichotały jak jakieś dzierlatki. Przed nim się tak popisywały. Nawet ta najstarsza. Bez chłopa już z dziesięć lat, ledwie koniec z końcem wiąże, a tu jej się nagle młode lata przypomniały. 

- Mamo, jestem w ciąży - powiedziała ta średnia, przy kutii

- Chcemy się pobrać - dodał ten chłopak i trzymali się za ręce. Palce pozaplatali jeden w drugi, jeden w drugi, jakby warkocz z tych palców, rąk uwić chcieli.

- A rodzić będziesz? - zapytała, bo wszyscy na nią patrzyli i coś powiedzieć wypadało. 

Potem poszła. O stół się musiała wesprzeć, bo po równym to jeszcze, najgorzej wstać.

Najmłodsza grzejniki poodkręcała, bo dzieci, ciepło musi być. Ciekawe co powiedzą, jak rachunek przyjdzie. Kto to będzie płacił? Wytrzymać z gorąca się nie dało. A tamte piszczały, ściskały się przy tym stole, po rękach głaskały. Jego też co i rusz któraś po plecach klepała, po ramieniu, po głowie głaskała. Telewizor ledwo co było słychać.

Łokciami się wsparła, rękami, jakoś z fotela o własnych siłach się podniosła. Wyszła na balkon. Zasłonkę tylko trochę odsunęła, bo światło w środku, nie potrzeba, żeby się ci z naprzeciwka gapili.


 

Poty ją oblały, choć wiatr zimny. Śniegu znowu napadało, barierki obsypane. Ręką zmiotła. Wirował ten śnieg, wirował, spadał. Latarnia blisko, to świecił jak takie małe brokatowe pyłki. Brokatem kiedyś włosy posypywała przed sylwestrowym balem. Na lakier sie trzymały. Tapir taki wysoki i tylko loczki koło uszu. Pięknie wyglądała, jak te z telewizji.

I serpentyny. Pod sufitem wisiały, jak na prawdziwej sali balowej. Chociaż to była sala gimnastyczna w osiedlowej szkole. Teściowa przychodziła na noc z dziewczynkami zostać, a oni tańczyli. 

W szpilkach była, a sukienka dół miała szeroki, jak się człowiek okręcił, koło nóg się owijała, szeleściły stylonowe pończochy. A konfetti jeszcze przez parę dni znajdowała. Pod stanikiem, we włosach, na jego marynarce. Trzepała na balkonie sukienkę i garnitur, wypadały te malutkie papierki, spadały na chodnik pod blokiem, kolorowe, błyszczące. Kręciły się w locie, kręciły. Cztery piętra. Wirowały na sam dół.


Sypie ten śnieg. Połyskuje. Barierka zimna, pod ręką mokra. W dole chodnikowe płytki. Już nie szare, twarde. Już migoce na nich, skrzy się, świeża biel - nie biel. Cisza przytulna. Pudrowana betonowa cisza.






	





Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Sabbath bloody Sabbath

Nieuchronność, czyli smutek pustych filiżanek