Wchodzi chichocząc

Zgarbiona lekko, jak to ona. Zaraz, tu i tam oczami, na boki.

- Ciepło masz. U mnie teraz zimniej w domu niż na zewnątrz.

Uśmiecham się, co mam robić.

- Kawy się napijesz? - pytam

Idzie chwiejnie, jakby podmuchy jakieś raz tu, raz tam nią kolebały. O chodnik się potyka, o progi, chociaż niskie, snuje się za mną krok w krok. Ekspres przepłukuję, o zlew się opiera, puszkę z kawą wyciągam, staje za plecami, filiżanki, łyżeczki, do szafek, szuflad zagląda.

- Usiądź - mówię. Krzesło wystawiam.

Nie usłyszała chyba, ale podchodzi bliżej. Stoi. Opowiada, siada, opowiada, papierosy wyciąga, sięga po zapałki, opowiada. 

Ktoś jest zły, oszukał ją. Wszyscy ją oszukują, wykorzystują, niedoceniają, sami źli wokół, albo głupi. Sąsiad, bo zniszczył mur, urzędniczka, bo nie chce pomóc, O, bo wszystko utrudnia i wykupił już pół miasteczka, ta artystka C, bo zarozumiała i skumała się z tymi (albo tamtymi), a nawet kobieta z baru, która przed chwilą sprzedała jej papierosy, bo jakaś taka niemiła.

Słucha tylko radia i tylko France Culture. Z komputerem sobie nie radzi. 

- Musisz mi kiedyś pokazać jak się kupuje różne rzeczy przez internet - jest dumna, bo wreszcie ma kartę. Z Visą życie stało się wygodniejsze, nowocześniejsze. Z emeryturą (niewielką), wywalczoną z trudem, życie stało się prawie znośne.

Próbuje spłacać długi. Najpierw te u znajomych. Sprzedaje meble, książki, własne rękodzieło, ma tego dużo i nie potrzebuje aż tyle. A może tylko tak mówi?

I jeszcze ta wszawica. Opowiada jakich środków używa, żeby się pozbyć tego świństwa. Kupuje w aptece szampony, maseczki, kremy i masuje, szczotkuje, myje, szoruje. To przez dzieci znajomej. Na pewno. Przyniosły ze szkoły, były u niej, bawiły się, biegały, szalały wszędzie.

Czasami nie pamięta, wtedy chwali się nową fryzurą, zmienionym kolorem, rozjaśnionymi pasemkami.

Pracowała w teatrze. Jednym, drugim. Życie było inne, działo się, ze spektaklu na spektakl, robota nocami, powroty nad ranem. Malutkie studio w Paryżu ślicznie urządzone. 


- Wszystko sama robiłam, pięknie to wyszło, wszyscy się zachwycali.

Psa miała, ale umarł. Nie chce innego. Bibi był najwspanialszy, a weterynarze są okropni.

Imię ma piękne. Weronika. Ta, która zwycięży, znaczyło po grecku.

Zwycięża powoli. Zwycięża każdego dnia, nawet jeśli każdego dnia budzi się w oparach piwa i papierosowym smrodzie. Ciągle ma dom, nawet jeśli nieustająco coś się w nim psuje, wali, przestaje działać. W ogrodzie uprawia zioła, warzywa, z mirabelek robi dżemy. Czasami jej się nie chce. Wtedy wszystko się marnuje.

Kawę słodzi. Dużo. Nierozmieszany cukier skorupieje na dnie filiżanki. Na spodeczku zgniecione pety.

Po dolewce jest lepiej. Powieki mniej zapuchnięte, język nie klei się do podniebienia, kropelki ropy z kącików oczu wydłubane żółtym od nikotyny palcem.

- Muszę lecieć. W piecu rozpalę, nic jeszcze dzisiaj nie zrobiłam - i następny papieros.

Kiwam głową. Ona chichocze. Chichocze, jeśli czuje się lepiej. Jeśli ma siłę iść po te swoje papierosy jeszcze przed południem, ubrać się przedtem, związać włosy. Odwagi sobie dodaje tym nerwowym śmiechem, zagłusza coś, czego do siebie ma dziś siłę nie dopuścić.

- Muszę z tym skończyć - mówi wtedy, przy pierwszym papierosie.

Powtarza potem gesty wyuczone w młodości, od młodości powtarzane, podpatrzone na filmach z Venturą, Belmondem, Deneuve, papieros między trzecim, a wskazującym palcem, nadgarstek luźny, dłoń wysoko, blisko twarzy. Na moment wtedy pięknieje, młodnieje. Wtedy:

- Ten pokój na górze muszę uporządkować

- Skończę niedługo ten kilim, o którym ci mówiłam

Mówiła? Nie pamiętam.

- Drewna jednak przyniosę, rozpalę wieczorem, bo zimno

- Koniecznie musimy się umówić któregoś dnia. Zrobię coś dobrego do jedzenia. Posiedzimy, pogadamy

Kawa się skończyła. Z dna filiżanki wygrzebuje łyżeczką pociemniały cukier, zapatrzona w jakieś inne światy, życia, wydarzenia. Sięga po papierosa. To już czwarty.

- Muszę z tym skończyć - mówi i tym razem nie zapala. Chowa paczkę do torebki, sprawdza, czy klucze są na miejscu, czy portfel tam gdzie trzeba. Poprawia ubranie, przygładza włosy, chwiejnie, ostrożnie, jak krótkowidz pozbawiony swoich szkieł, idzie do drzwi. I znów o chodnik zawadza. Już za progiem, z ręką na klamce, opowiada, gestykuluje, strzela oczami na boki, kłania sie komuś, chichocze, opowiada.

- To do zobaczenia. Lecę. Mnóstwo mam roboty


    Ze spaceru wracam okrężną drogą. Słońce jeszcze robi co może, ale już coraz bardziej bezsilne, słabnie przedwieczornie. Ruch też już słabnie, czas o kolacji pomyśleć, odpocząć po pracy, szkole, po całym dniu.

Nasz sklepik " Alimentation générale" dopiero otworzył podwoje. Zamkną koło pierwszej w nocy, a wtedy trudno, nie kupiłeś, musisz dotrwać do rana, zasnąć najlepiej. Teraz drzwi zapraszająco otwarte. Wychodzi z nich skulona, zgarbiona z dużą foliową torbą. Czteropak? Sześciopak? To w puszkach tańsze. Nie chichocze, nie opowiada. Macham z daleka, nie widzi. Wraca do siebie, za wiecznie zamknięte, odrapane białe okiennice, do półmroku nieogrzanego domu, do France Culture słuchanego na małym , skrzeczącym radyjku, "ja tylko tego słucham".

    Imię ma piękne. Weronika. W średniowieczu pomieszali grekę z łaciną, etymologię dostosowali do potrzeb legendy. Veraikon. Vera i eikon. Ta, która pokazuje prawdziwy obraz.



 



Komentarze

  1. Coś mi ta narracja przypomina... ale za groma nie mogę sobie przypomnieć. Dobre!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hm, może trochę ten poprzedni wpis :-( . Dzięki za "Dobre".

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Sabbath bloody Sabbath

Nieuchronność, czyli smutek pustych filiżanek

Nieżycie