Pieprzno i szafranno
Warszawa się śpieszy. Trzeba, czy nie trzeba, zaaferowana, trochę spocona, biega tam i siam. Czasami na obcasach, w biznesowych marynareczkach, z teczką wypchaną bardzo ważnymi papierami, czasami w byle czym, na roboczo, albo z artystycznym luzem, z wyzwaniem w oczach rozprawia o premierach, menedżerach, sponsorach. Zwykłe stołeczne zabieganie, im dalej od centrum, tym bardziej po prostu wielkomiejskie, skupione na sprawach do załatwienia, rzeczach do zrobienia, miejscach do dotarcia. Byle dać radę przed wieczorem, przed ostatnim autobusem, przed zamknięciem sklepu.
Ruch gęsty lecz płynny. Taksówkarz, kochana, mówi, jedziemy jak błyskawica, zdąży pani.
Autobus już tylko nazwę linii ma luksusową, a nawet luxusową. Tapicerka zdążyła nabrać patyny z plam, kurzu, setek tyłków odciskających swój ślad na poliestrowych pokrowcach. Ktoś nie domknął drzwi do toalety, kłapią przy ostrzejszym hamowaniu, ale środki dezynfekujące robią swoją robotę, nie śmierdzi. Kierowca spod zmęczenia wygrzebuje resztki profesjonalnej uprzejmości, wdzięczny za każde "dzień dobry", "dziękuję", "dobrej drogi". Jedziemy. Za szybą kolorowy, panoramiczny przegląd hal, magazynów, sklepów, warsztatów na różnym poziomie popularności, w fazie rozwojowej lub cicho osuwające się w nieuchronny upadek.
Coraz więcej zieleni. Domy, domki, zadbane, przerobione na wille z kolumnami, ze świeżym tynkiem i wymyślnymi wygibasami czerwonych dachów. I te już niechciane, pociemniałe, ledwo widoczne za zarośniętymi ogródkami. Gdzieniegdzie żółto-czarne szyldy jakichś hurtowni, częściej tablice "sprzedam", "wynajmę" i numer telefonu.
Obwodnice, ślimaki, arterie, ronda, zjazdy, wiadukty, magistrale. Siedliska ludzkie w oddaleniu, jakieś dachy czasami migną, dogorywająca chałupinka, zagajnik, dróżka, która zaprowadziłaby do wsi, miasteczka, gdyby na nią zjechać z tej głównej, szybkiej.
Nudno. Wracam do książki.
Trochę bliskich sercu prowincjonalnych niedoskonałości. Bezpretensjonalnie zarośniety parking z wyrwami w asfalcie i dawno wyblakłymi liniami, oddzielającymi stanowiska postojowe, ciasne sklepiki z właścicielem - sprzedawcą za ladą, knajpki zamknięte na głucho przez większą część dnia i remonty. Remonty dróg, remonty budynków, rusztowania, rozkopy, biało-czerwone pachołki, metalowe płotki wyrastające ni stąd ni zowąd w poprzek chodników, przejść, wyjazdów.
Umawiamy się kilka razy zanim w końcu udaje się zgrać dzień, godzinę, miejsce. Aśka, Michalina zwana Miszą i ja - główna atrakcja wieczoru, bo bywam rzadko, bo nawet jak jestem, ciężko mnie gdziekolwiek wyciągnąć, bo nie wiadomo kiedy następny raz.
Aśka czeka na przystanku, nie trafiłabym do kawiarenki ukrytej za niepozornym wejściem nieciekawego budynku. Wnętrze zaskakuje przytulną aranżacją, no i kawa bardzo dobra.
Od początku nie idzie najlepiej. Na baristę powiedziałam barman, oszołomiona nazwami widniejącymi w karcie nie wiem co wybrać, jęczę, że chcę się po prostu napić kawy i zjeść ciastko. Misza posądza mnie o zgrywanie się, ale litościwie decyduje za mnie. Przy ciastkach nie mam problemu, bez namysłu zamawiam sernik z brzoskwiniami.
Najwięcej mówi Misza. Ma o czym. Niby bezdzietna i bezmężna, ale pracę ma ciekawą, finansowo wyszła wreszcie na swoje, urlopowe wojaże sobie urządza w ciekawe miejsca, no i jak wygląda! Szczupła, zadbana, dyskretny makijaż, ciuchy z klasą, lakier na paznokciach. Aśka to typ mamuśki. Powyokrąglała się wszędzie, farbę sama chyba na włosy nakłada, torba z tych co to i spore zakupy pomieści, nie tylko grzebień i puderniczkę, no i te spodnie! Nikt jej nie jest w stanie przekonać, że taka długość pogrubia, skraca sylwetkę, lat dodaje, bo ze starszą panią na wycieczce się kojarzy.
- Ale one wygodne są! Kieszeni wszędzie pełno i chłodniej w nich niż w dżinsach. Szortów przecież nie założę. Nie przy mojej figurze!
I co jej kto zrobi?
Kawa, ciastka i gadamy. Misza o podróżach, Aśka o fotowoltaice, Misza o służbowych kontaktach z zagranicą, Aśka o karierach dzieci i wymianie kuchennych urządzeń, Aśka o najlepszym w okolicy endokrynologu (profesor!), Misza o targach książki i wywiadach z autorami, Aśka o kładzeniu silikonowych tynków i problemach z fachowcami.
- No a jak ci się żyje w tej Francji? - pada w końcu pytanie
Czy ja wiem? Wolniej? Ciszej? Mniej ambitnie?
Na szczęście nie muszę odpowiadać, bo Aśka ma ochotę na wino.
- Ty wybierz!
Ale ja się nie znam na winach. Ani na winnych upodobaniach koleżanek. A tu hiszpańskie, portugalskie, włoskie, słodkie, kalifornijskie, chilijskie, musujące... Wybierają beze mnie, a ja znowu dostaję łatkę dzikusa/dziwaka.
Wyprawa do galerii handlowej to przeze mnie. Napomknęłam, że buty jakieś by mi się przydały. Takie lżejsze, na lato. Michalina nie może. Robotę ma, ale Aśka ściągnie Bożenę. Dawno się nie widziałyśmy, jest okazja.
Butiki, marki, ceny, tłumy. Marki nic mi nie mówią, ceny nie różnią się wiele między "tu", a "tam", tłum mnie męczy, a za modą nigdy nie nadążałam. O, są buty, rozmiar się zgadza, wygodne, biorę.
- Chodźmy stąd, już nie mogę.
- Kapryśna jaka! Paryżanka! - dobrotliwie obśmiewa Bożena - No dobra, lody wam stawiam - mówi i dźwigając pudła i torby, prowadzi do lodziarni w zacisznym zakątku między elektroniką, a modą męską, całkiem blisko wyjścia na parking.
Dobre te lody, ale drogie jak cholera. Cena chyba tylko na mnie robi wrażenie, dziewczyny wsuwają z niczym niezmąconą przyjemnością. Widać nawykłe.
Aśka podwozi mnie do domu. Wszystko rozkopane, autobusy jeżdżą zmienionymi trasami.
- Nie poradzisz sobie, jeszcze nam tu zginiesz.
Po drodze gadamy o samochodach (jeździ teraz fordem, swojego volkswagena oddała córce), podwyżkach cen prądu i gazu, drożyźnie tak ogólnie i planach na wakacje. Chyba pojadą, jak zwykle, do Grecji. Mają tam fajną miejscówkę.
Ostatnie przed wyjazdem zakupy w niewiele ponad trzytysięcznej miejscowości. Wedlowskie czekolady, krówki, próżniowo pakowana kiełbasa, książki po 12, 99 z koszyka w markecie (wygrzebałam Żulczyka i Delię Owens) książeczka z naklejkami dla wnuczki. W tym niewielkim miasteczku cztery sieciowe spożywczaki, kilka małych sklepików, parę branżowych sklepów. Na placyku obok rynku stoiska z sadzonkami, kwiatami, warzywami. Sezon, więc ruch spory. Pelargonie trzeba kupić, pomidory, selery, jakieś begonie, albo surfinie na balkon, a przy okazji pory do dosadzenia (bo ślimaki zeżarły) i może koszyczek truskawek. Najlepiej smakują te pierwsze.
I znów autobus z informacją przy kazdym siedzeniu, że wi-fi, telefonicznymi rozmowami w tle i biletem do nabycia tylko przez internet. Potem lotnisko, hałaśliwi czarterowi pasażerowie, wymięci pasażerowie tranzytowi i ludzie z obsługi lotniska z identyfikatorami na smyczach, w pośpiechu wypalający papierosa przed budynkiem portu.
Samolot o czasie, bagaż doleciał, w CDGVAL'u grupa zdezorientowanych chłopaków wpatruje się w informacyjne tablice nad drzwiami. Wysiadamy na PX, drobna mżawka.
Im dalej od lotniska, tym więcej zieleni. Kręte, wąskie drogi, przecinające wioski i miasteczka, pola, pola, pola i znów uliczki wijące się między domami.
Jak ci się żyje w tej Francji?
Ogród zarósł. Pranie muszę zrobić, dom wywietrzyć. Piekarnia już zamknięta, chleb jutro kupię. Przed snem poczytam Żulczyka za 12, 99 o pulsującej światłami, zagonionej, ambitnej Warszawie.
Jakieś monologi te dialogi.
OdpowiedzUsuń