Miłośnikom starych domów poświęcam
Siedzimy, kawę pijemy chociaż popołudnie. Gadamy, no przecież, o podróżach. W Marrakeszu ścisk i wszystko pod turystów, na południu (córka mieszka w Cannes) ludzie jacyś inni, na Dominikanie biedę widać i ludzie narzekają, a Kuba niewiele się od Dominikany różni (w kwestii tej biedy i ludzi), za to na Seszele to by jeszcze raz się wybrał. Drogo jak cholera, ale cudownie.
Przytakuję, albo się dziwię. Najczęściej ( z braku materiału porównawczego) ograniczam się do jakże wygodnego
- Ah bon hein
I brwi trzeba wtedy unieść wysoko, tak żeby prawie schowały się pod grzywką, a oczy otworzyć najszerzej jak można.
Poprzednio kawy nie chciał, bo już miał nadpite. Ręce by mu się trzęsły i głowa by go bolała, jeśli by sobie pozwolił na więcej niż trzy-cztery filiżanki dziennie. Dziś tylko rano swoją miarkę wypił, a potem liczniki zakładał w pustych mieszkaniach, zakupy jakieś musiał zrobić, więc owszem, dziś się chętnie napije. Z mlekiem, jeśli można, bo mocna, powiedział.
Wczoraj też był, bo kran trzeba było wymienić. Dzwonił wcześniej, czy już ten kran kupiłam, bo przecież tam cieknie, meble się niszczą. Jak tylko kupiłam, przyjechał, zrobił. Ale na rurkach znowu gdzieś puściło.
- Bordel de merde! – najczęściej mówi przy robocie. Zwłaszcza jak uszczelka z mokrych palców się wymknie, albo klucz z ręki wypadnie, bo dostępu w tej plątaninie rur i rurek nie ma.
Ale jak oglądał co jest do zrobienia, to słyszałam ciągle
- C’est quoi ça?
I wtedy to on brwi pod grzywkę i oczęta szeroko otwarte. A do tego robił to „pfff”, jakby wydmuchiwał gwałtownie, szczególnie dużą porcję dymu z tych swoich papierosów („bardzo lekkie, słabiutkie”).
A dziś wcześniej skończył robotę w sąsiedniej wsi, więc zadzwonił, czy jestem, bo może wpaść i wymienić ten kawałek rurki. Jestem. Wpadł. Wymienił.
Pieniądze z rączki do rączki.
- Może być na fakturę. Mnie to nie przeszkadza, tylko wtedy będzie 350 a nie 240.
Gwarancję będę miała, bo finansowo to ja stracę, on nic na tym nie zarobi, jak się z fiskusem rozliczy.
Wiadomo VAT od uszczelki, VAT od rurki, VAT od zaworka, VAT od robocizny, VAT od VAT-u. No to chyba wolę po staremu. Zamiast gwarancji mam numer telefonu, adres, wspomnienia z podróży, opowieści o córce, zapalniczkę (żółta), która została na stole obok popielniczki i instrukcje co robić z prysznicem, żeby nie ciekło na dole, jak wypatrzeć kolejne nieszczelności (bo będą, oj będą) i zapewnienie, że jak zadzwonię to przyjedzie. Blisko ma przecież.
No powiedzcie, czy to się często w życiu zdarza, żeby hydraulik dzwonił do człowieka?
Tak sam z siebie! Żeby pogonić, bo robotę trzeba zrobić, bo nie ma co czekać.
Jeszcze kilka rurek, ze dwie uszczelki i chyba zapracuję na „kartę stałego klienta”. A może już zapracowałam?
Jeszcze tylko elektryk, dekarz, kominiarz, stolarz… Coś pominęłam? Ach, i rynny. Rynny trzeba przeczyścić, ale to spróbuję sama, bo chodzi o odpływ. Tych poziomych, na wysokości 10 metrów i nad ruchliwą ulicą nie ruszę, nie ma mowy. No i nie dziś, bo dziś leje.
Tylko wiecie, oni nie istnieją! Ci wszyscy elektrycy, dekarze, stolarze. Ich po prostu nie ma. Internet pełen jest numerów telefonów, w których odzywają się bardzo automatyczne sekretarki, męskie głosy proponują zostawianie wiadomości, albo zapipka ci w ucho elektroniczna wersja „Dla Elizy” (o, jak miło!), żeby w końcu powiadomić ciepłym, przeważnie damskim głosem „nie możemy w tej chwili odebrać, ale oddzwonimy do ciebie jak tylko będzie to możliwe”. Nie oddzwaniają. Widocznie nie jest to możliwe. Na pozostawione wiadomości też nie odpowiadają, a wysłane sms-y krążą pewnie gdzieś bezpańskie i bezdomne w cyber(?), komórko (?) przestrzeni.
I może moja skarbonka-świnka mogłaby się ucieszyć, że nic już więcej z brzuszka jej nie wydłubię, tyle, że popowodziowe rany nie chcą się goić same, więc świnka nie ma najmniejszej szansy na przeżycie, a już na pewno nie na przytycie. Tak to już jest ze starymi domami.
Ale są i miłe momenty. Na przykład dziś wraz z panem hydraulikiem (czy on aby na pewno jest prawdziwy?) oglądaliśmy fragment wyciętej przez niego rurki. Obrośnięta kamieniem, upaprana cementem, czy inną zaprawą, z zielonymi naciekami śniedziejącej miedzi. I ta faktura! Surowa w formie, o ujmującej, kojącej kolorystyce instalacja przestrzenna, która wzbudziła mój niekłamany (estetyczny) zachwyt.
Tylko on znowu z tym swoim
- Quel bordel de merde!
Droga Elizo...
OdpowiedzUsuńPiękny (jak zwykle) tekst, cudownie ciepły choć o mokrym temacie. 😘
No po Twoim wpisie, to mnie ciepło na sercu i wilgotno w oczach, czyli ciągle blisko hydrauliki :))))))
UsuńPięknie napisałaś, jak bajkę czytam, bo takich hydraulików i naprawiaczy wszelkich usterek nie ma już. Tobie się trafił szczęśliwie. Niech dobrze się starą instalacją zaopiekuje. Świnka niech wypełni się po brzegi, aby popowodziowe zniszczenia usunąć i cieszyć się starym domem - tego Ci życzę i wydania napisanej książki. Niech wody powodziowe omijają Twoj dom, niech będzie bezpieczny. Serdeczności przesyłam. 🥰. Kwiryna
OdpowiedzUsuńPiękne życzenia :-) W imieniu mojej świnki też dziekuję. A ON naprawdę jakiś dziwny. Przyjeżdża punktualnie, dzwoni, żeby przełożyć wizytę (przeważnie na wcześniejszą), dopytuje, czy to co zrobił się trzyma, czy nie trzeba czegoś poprawić. Zaczynam sie bać, czy może on mi sie tylko śni?
OdpowiedzUsuń