Jednodniowy atak zimy

Nastąpił zupełnie niespodziewanie. W połowie stycznia. Anonsowany zaledwie tydzień wcześniej. Wszystkich zaskoczył. Niektórych zirytował. Mnie ucieszył. Psa też. Wiek i reumatyzm już mu wprawdzie nie pozwalają na jakieś szalone pląsy, ale przynajmniej pojadł sobie (on lubi jeść śnieg), mordę w górę wystawiał i na jęzor płatki łapał, bardzo zadowolony. Pikardyjski listopad zwyciężył na drugi dzień. Ja już o tym listopadzie mówiłam. On tu trwa tak z pięć miesięcy, a potem zaraz jest lato. A tak czekałam na ten śnieg. Na święta też, jak te dzieci, czekaliśmy . Potem, żeby już ten stary rok się skończył. A teraz? Świąteczne resztki z lodówki wyjedzone, choinki, nawet jeśli jeszcze stoją to sypią igłami i dni ich policzone, prezenty zawędrowały tam gdzie ich miejsce (najczęściej na dno szafy, lub szuflady) – koniec świętowania. No więc na co by tu teraz czekać? Na wiosnę? Trochę za długo. Chociaż co jakiś czas ktoś westchnie „byle do wiosny”. Na jakieś ferie, wakacje, urlop? Tylko niek...