Gdzie się podziali szczęśliwi ludzie
Kiedyś nie bałam się burz. Mało czego się bałam, bo świat był młodszy, a ludzie szczęśliwsi. Teraz burzom (frontom atmosferycznym, huraganom, cyklonom) nadaje się imiona. I tych z imionami trzeba się bać.
W ubiegłym roku odwiedził (nawiedził) nas tu Kirk. Trochę narozrabiał, a występy zakończył efektownie – powodziami.
W tym roku wpadł na chwilę Benjamin. W sąsiednim departamencie trafiło się tornado, u nas łaskawie nie awanturował się za bardzo, ale atmosferę grozy skutecznie podbijali telewizyjni prezenterzy, dziennikarze, spece od meteorologii i oczywiście internetowi eksperci od wszystkiego.
Pojawiały się określenia „bomba meteorologiczna” , ciśnienie atmosferyczne wariowało, transport kolejowy odwołany, podliczanie strat, wyłączenia (awarie) prądu, i tak dalej.
Może więc to przez tę meteorologiczną bombę, to ciśnienie co to najpierw rosło, potem spadało na łeb na szyję?
Wiadomo przecież – jak za niskie człowiek senny i bez humoru, jak za wysokie głowy bolą, w skroniach łupie, a w oczach mroczki. A najgorzej jak te wolty, te skoki góra - dół odbywają się w jakimś dzikim tempie. Wtedy to już w ogóle człowiek chodzi senny, bez humoru i z migreną.
Może więc to przez to ciśnienie?
1. Ma karnację jak dojrzały kasztan. Oczy jak sarna. Migdałowe, wielkie oczy, które patrzą i mówią – dobij, albo puść wolno.
Wstaje chyba dość wczesne, ale tutaj dociera koło dziesiątej, no, najpóźniej o jedenastej. Dociera (cokolwiek to znaczy) i stoi. Stoi oparta o barierkę, o płotek. Ten płotek, który wkurza kierowców i absolutnie nic nie daje pieszym, ale systemowo jest przewidziany, więc stoi.
Ona o ten płotek oparta w tych swoich słoneczno-żółtych kiecach, rozdeptanych klapkach na bosych stopach i zawojach na głowie. Dziwnych, nieestetycznych, z jakiegoś względu dla niej ważnych.
Więc (wiem, zdania nie zaczyna się od więc. Dziękuję Tomasz Tyczyński za dyspensę ;-) ) stoi tam, mruczy coś do siebie, nikogo nie zaczepia. Ni to piękna, ni to paskudna, wyrzut sumienia, albo majak świąteczny. Takie nasze, tutejsze zjawisko.
2. Mały , chudzieńki, zarobiony, Monsieur-tout-lemonde. Palcem przejeżdża ślad po zadrze na karoserii. A tu jeszcze dodatkowo wgniecenie, a lusterko to całkiem rozje…., a odpryski lakieru pokazują rdzę, gdzieś tam w głębi, a drzwi (zwłaszcza tył) całkiem spier...ły geometrię. Jak się otworzą to się nie zamkną. Oż w mordę.
Mijam go, wzrok spuszczam...i dobrze, bo on bliski jest rozpłakania się, a przecież nie ma nic gorszego niż jak facet się rozryczy na oczach jakiejś baby, więc on tylko tak tę rysę, to wgłębienie, te odkształcenia palcem przejeżdża, klnie. Do siebie coś tam (na półłzach) mamrocze. Ja przechodzę, kiwam głową, bonjoury zarzucam, idę dalej, on tam stoi, maca i popłakuje wewnętrznie, a na zewnątrz wściekłość ubrana w wulgaryzmy.
3. Vero wpadła. Cała podniecona.
– Ty wiesz, –mówi – ten Hervé, ten co pracował w merostwie, no wiesz…?
No wiem. Wysoki, chudy facet. Opróżniał kosze , jeździł zamiatarką, miał dyżury na komunalnym wysypisku, w silosie siedział na dole i wydawał karty na to wysypisko, kubły na śmieci…. Wszyscy go znali…
Ja też go znałam. Spotykaliśmy się na Ourcq. Ja wyprowadzałam psa, on zbierał orzechy na sobotni placek.
Moja wnuczka miała pretensję:
– Dlaczego pan mówi do mnie moja pchełko? Nie jestem jego pchełką, przecież.
Skreślamy. Nie ma już Hervé. Umarł. Zapił się, zaćpał. Jutro nie będzie już zbierał worków z komunalnych koszy. Nie umówimy się na zwiedzanie silosu. Nie uśmiechnie się do mnie, ani ja do niego. To nic Hervé, rozumiem, nie mam pretensji, ale ...no szkoda chłopie
4. Vero wie wszystko co dzieje się we wsi. Twierdzi, że ta barwna kobieta w słonecznych siermięgach żebrze po prostu o fajki. Jak ktoś jej odpali papierosa, wypali w milczeniu, i pójdzie. Widzę ją z okna mojej sypialni. Rzeczywiście znika koło południa. Tyle wystarczy do szczęścia? Do jej szczęścia? Pecik? Ludzie wokół?Ci ludzie mówią w jej języku? Ona mówi w języku tych ludzi?
Kiedyś podejdę. Zapytam. Ale nie dziś. Dziś chowam się za firanką. Patrzę. Stoi. Oparta o metalowy płotek zabraniający parkowania.
Podejdę i zapytam Comment vas-tu?, albo How are you?. Ale nie dziś. Dziś popatrzę zza firanki. Wypiję kawę. Zadzwonię do kogoś, albo ktoś do mnie zadzwoni….
5. Idziemy z S po kebab (albo może pizzę?). Już popołudnie a na śniadanie była tylko kawa (moja bez cukru), bo w lodówce pusto. Pusto bardzo dosłownie – przez miesiąc stała wyłączona. Chodnik dość wąski, na dodatek pół szerokości zajmują zaparkowane, maska przy kufrze, samochody. Na kamiennym, niskim parapecie jednego z budynków siedzi szczuplutki, blady mężczyzna. Młody jeszcze, włosy siwizną nietknięte w nieładzie, wąs czarny i zaczątek bródki (niestaranny jakiś, niezdecydowany).
– Przepraszam pana! Przepraszam! – S zagadany, nie skojarzył, że do niego to wołanie.
– Czy mógłby mnie pan zaprowadzić na dworzec? Bardzo proszę. Sam nie dojdę, bo jedną nogę mam krótszą, jak dłużej idę, to tracę równowagę, upadam… Bardzo proszę
Idziemy. S z jednej strony go podtrzymuje, ja z drugiej. Faktycznie z tą nogą (biodrem?) mocno coś nie tak. Chwieje się człowiek, drży trochę, oddycha ciężko. Ale gada. O lekarzach, o objawach tej swojej choroby, jak to upada, jak w głowie mu wszystko krąży, wiruje.
Do dworca jeszcze kawałek, ale on ławkę wypatrzył i tam każe się zaprowadzić. Siada i dziękuje. Dalej już nie trzeba.
– Poradzi pan sobie?
– Tak, tak. Tu będzie dobrze.
– A do pociągu jak pan wsiądzie?
– Tu będzie dobrze.
Jak dobrze to dobrze. Idziemy po tę pizzę (kebab?). Wracając spoglądamy w kierunku tej ławeczki. Siedzi sobie nadal. Nieruchomy, wpatrzony w korony drzew.
Jeszcze kilka razy go widziałam. Przy głównej ulicy, usadowiony na jednym z niskich parapetów, albo na którejś z ławek przy tej uliczce, która prowadzi do dworca.
Spokojny. Zapatrzony w coś. Z tą chorą nogą wyciągniętą przed siebie. Siedzi. Czeka?
Melissa szaleje nad kawałkiem świata. Podobno zanotowano 350km na godzinę. Tam to dopiero ciśnienie im skacze. Melissa dostała 5 w pięciostopniowej skali. Próbujmy się nie bać. I oczywiście próbujmy być szczęśliwi.


lapidarium spojrzeń z małego miasteczka albo myśli nieuczesanych. Z tym nazywaniem wszystkiego to istna plaga, teraz na wszystko musi być nazwa.
OdpowiedzUsuń