Dzień prawie pogodny


Mówili burze, deszcze, ulewy. Dachy będzie zrywać. Czekam.
Duszno. Aksamitki przywiędły. Podleję jednak.
Od soboty upał. Trzydzieści – czterdzieści stopni. W miastach więcej – oczywiście.
Sąsiadka przyszła. Biust jej się wylewa przez luźne ramiączka bluzki. Jadą – mówi- do Bretanii. Tam morze. Dzieci się uspokoją. Wypoczną.
Na dom , żebym okiem rzuciła, bo to nigdy nie wiadomo.
Do psa (biała, spora suka o imieniu Izis) ktoś tam przyjdzie wodę wymienić, żarcia dołożyć. Ona samodzielna. Przyzwyczajona.
Mój powarkuje. Izis nie w jego typie bo sterylizowana. Biedny, nie wie co z tym zrobić, no i ona wiecznie w tym boksie. Obszczekują się z dystansu. Obwąchać z bliska – nie da rady.
Biust sąsiadki wypełza niebezpiecznie blisko ramiączka. Poprawia.
Mój zrezygnował. Ślini się, sapie, ale w końcu olał.
Położył się i ma w dupie.
Gadamy dalej. Covid nie ustępuje, ona nie wie co będzie we wrześniu. Puszczą te szkoły? Czy znowu Online? Sama uczy, no i
ma trójkę drobiazgu. Cholera.
Poszła.
Wracam do komputera. Gadam messengerowo z Arkiem. Ma książkę w kolejce do wydania. Psy lubi. Fajnie.
Gorąco. On się smaży w czterdziestu stopniach gdzieś w Ardeche.
U mnie przynajmniej Ourcq, wilgoć. Komary.
Teściowa dzwoni. Chce pogadać. Chce się wygadać. Chce mówić. OK. Mówi.
Kończymy. Dzwonie do kuzyna.
- Słuchaj, u ciebie faktycznie tak do dupy? Bo…
- No co ty. Jakoś kręcę. No, nie. Roboty nie ma. Ale…
Wieczór. Duszno. Ogórki podlewam.
Pies patrzy z wyrzutem.
OK. Idziemy.

Sapie. Ślini się. Stary. Schorowany.
Wali kupsko zaraz za drzwiami. Woreczek, smród, ciepła ciapa oddzielona od dłoni cienką folią. O żesz…
Dalej. Ciekawie. Ktoś obsikał hibiskusa. Też obsikam.
Sympatyczny pijaczek z dwoma mastifami. Słuchają go, jak ministrant proboszcza. W oczy patrzą! Uwielbiam tę trójkę. Mój też. Macha ogonem (pozycja w dół, nie, że
by feromony samcze rozpylić), nie, nie – to takie przyjazne rozpylanie. Krótki szczek od mastifów, mruknięcie mojego. Idziemy dalej.
Jamnik leci. Groooźnyyy, że o jesssu. Dziamgoli. Mój się obejrzał na mnie. Że co niby? Zjeść? Olać? Olał. Zdziwiony, bo pan jamnika na rączki.
-Kręgosłup – mówi- mu złamie.
Mój obsikał słupek do przywiązywania lin. Poszedł za węchem i siknął te
ż na ślad szczura, który smyknął do kanału wystarczająco późno, żeby rozdrażnić biednego psa.
Jeszcze jedna kupka i wracamy. Stawy bolą. Nic się nie dzieje. W domu dadzą michę.
W ogrodzie rudy, tłusty kot sąsiadów. Bezczelnie łazi koło czereśni. Mój nie wie co robić. Pogoniłby, ale małe to takie, niepoważne. Eee tam, olał – niech łazi. Niegroźny.
Mój obroni przed wilkami i niedźwiedziami. Ludzi też nie lubi. Dooobry pies.
A nad tym kanałem, nad tym Ourcq’iem tak jakoś fajnie.
Kielecko-małopolsko.
Mięta tam rośnie. Pieprzowa. Łubiny dzikie. Całe łany żółtego wrotycza. Mój się w tym tarza, żre to, obsikuje…
Stoję. Czekam. To jego spacer, nie mój.
Ja patrzę. Swojsko. Te zielenie. Ten zarys ruin...czegoś. No, wiem to ruiny zamku Ludwika Orleańskiego, ale mogłyby być ruinami czegokolwiek.
Fajnie. Kogoś zamordujemy, znajdziemy trupa w szafie, ale najpierw…
Wdeeech…..wyyyydech…. Pięknie tu!
Uspokójmy się.
Wdeeeeeech…...wyyyyydech….
Dooooo…..nastęęęęęępnych…..




Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Sabbath bloody Sabbath

Nieuchronność, czyli smutek pustych filiżanek

Nieżycie