Sardynki z puszki

 


Koniec narzekania na upały. Najwyższy czas ponarzekać na deszcze, burze i poranne chłody.

Ponarzekam sobie i ja, a jakże. Z pełnym przekonaniem, bo ofiarą ostatniej burzy padła moja kuchenka. Porządna jeszcze. Czteropalnikowa. Ech.
Zabuczało, błysnęło, zgasło. Na szczęście inne sprzęty i urządzenia nie poniosły uszczerbku (chociaż nie sprawdziłam jeszcze pralki) z wyjątkiem tradycyjnych przecieków, zacieków, kałuż i czasowych, zanikających zbiorników wodnych w różnych nieoczekiwanych miejscach.

Bywa. Są burze, są wyładowania elektryczne, urządzenia ulegają awariom. Ale jednak pretensja do losu się budzi. Dlaczego teraz? Dlaczego, gdy akurat zaopatrzyłam się u miejscowego pana rolnika w urodziwe pomidory i smakowite papryki, bo od kilku dni chodzą za mną duszone kabaczki? A kabaczki latoś wyjątkowo u mnie obrodziły.

Nie ma kuchenki nie będzie duszonych kabaczków. Przecież zanim dostarczą nową, pomidory nie dotrwają, a papryka zwiędnie.

Chińskich zupek mam już serdecznie dość. Od tamtej burzy występują w roli obowiązkowego "jednego ciepłego posiłku dziennie". Eksperyment z pizzą  nie do końca się udał, bo zanim przywieźli, już była prawie zimna.


Trudno. Dziś w roli "ciepłego posiłku" wystapią sardynki z puszki popijane gorącą herbatą. Mogę sobie na taki luksus pozwolić, bo czajnik nawałnicę przetrwał. Jak się nie ma co się lubi, itd. 

Chociaż... Są tacy, którzy, jak nie mają tego co lubią, to bardzo się upierają, żeby to jednak mieć.

Weźmy, np. mojego pana psychiatrę. Nie, żeby ze mną było, aż tak nie tak. Jeszcze się nie kwalifikuję. Depresja w granicach normy. Pan psychiatra jest moim wielbicielem. A skromniej - sympatyzuje z moją okazjonalną twórczością plastyczną. Sympatyzuje od lat. Miałam gdzieś nawet jego wizytówkę, ale zapodziałam. Dokładnie to samo on zrobił z moją. A dałam mu ją (pamiętam), kiedy płacił za taki duży olej z kotem i pomarańczowym niebem. 


On te obrazy kupował przeważnie dla swojej wysokowrażliwej partnerki. Zachwycała się, upierała się, a on ulegał. Humor jej się - mówiła- od patrzenia na nie, poprawia.

A jak ona już miała dobry humor, to pan i dla siebie coś wybrał. Tylko dla siebie inne. Takie bez kotów.

Te obrazy wisiały onegdaj w zaprzyjaźnionej knajpie i tam właśnie wypatrzył coś dla siebie. Koncepcję miał, że w słuzbowym gabinecie powiesi, Tytuł dzieła: Samotny staruszek wykradający cukierki z pustej szuflady własnego kredensu. Już byliśmy prawie dogadani.

A potem nastąpiła seria niesprzyjających okoliczności. Panu psychiatrze oddaliła się wizja własnego gabinetu, właścicielka sprzedała knajpę, obraz powędrował do szopki (Ładniej brzmi atelier? To niech będzie, że do atelier), gdzie był przestawiany, przerzucany, oglądany, gdzieś tam eksponowany i znowu chowany w szopce, itd.

I wczoraj właśnie, po kilku latach, okazało się, że mój psychiatra uparciuszek dzięki aktualnemu właścicielowi knajpki, odszukał byłą właścicielkę, ona odszukała mnie, ja odszukałam obraz!

Finał. "Samotny staruszek..." czeka (pieczołowicie zapakowany) na pana psychiatrę, ja czekam na pana psychiatrę i na nową kuchenkę. Na kolację czekają mnie sardynki z puszki.


 

 Za oknem ciapie i chlapie, a pan rolnik przyglądał sie dziś (z pełnym zrozumieniem) dwóm sympatycznym klientkom, które wydzierały sobie z rąk ostatniego arbuza. Ja swojego już wcześniej, przezornie, schowałam do koszyka.

I tak sobie myślę, te upały to naprawdę takie złe były?

Smacznego. 

 


	


	
	
	
	


	
	


	
	
	
	

 



	
	



 



	



 


 
 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Sabbath bloody Sabbath

Nieuchronność, czyli smutek pustych filiżanek

Nieżycie