Dzień pełen niczego

 


 

Zaczyna się od wstawania. A jeszcze przedtem od niechętnego budzenia. Rozpaczliwego trzymania się resztek snu i ciepła. 
Kawa. Bardziej gorzka przed szóstą rano, drażniąca, z mocnym zapachem.
Potem docierają hałasy. Trzaskanie drzwi, stukot obcasów, poszczekiwanie psa, szum samochodów, płacz dziecka.  

Jeszcze ciemno, ale nie ma powrotu do spokoju nocy.
Wychodzi się w tę już nie noc z pochylonymi ramionami. Wzrok chętniej szuka czegoś pod stopami niż blednących świateł latarni.
Trzeba iść szybko, zamaszyście, dziarsko, trzeba samego siebie do tego ruchu przekonać.

I znowu ciepło. Mniej przyjazne. Gęste, wielozapachowe, wieloczłowiecze ciepło zamkniętej metalowej tuby. Kołyszemy się w jednym rytmie, przymykamy oczy, zaciskamy dłonie na śliskich plastikowych uchwytach, przestępujemy z nogi na nogę, sprawdzamy telefony.
Rozmowy, krzyki dzieci skądś zza okien, białe światła w zamkniętych pomieszczeniach, niebieskie światło monitorów, suchość w ustach, kolejna kawa. Lekki ból głowy. Głód? To już czas na obiad? Kanapka, napój z puszki. Jeszcze jedna kawa. Poniedziałek? Nie, to już środa.
Tłok. Pośpiech. Ktoś potrącił? Przepraszam. Autobus właśnie odjechał. Będzie następny. Jak to się szybko ściemnia. Telefon. Kolejny telefon. Niebieskie światło ekranu.

I wieczór. Już. Znowu. Odgrzać makaron z wczoraj. Telefon. "Może wpadniecie jutro?". Jutro? Ach, no tak. Jutro już sobota.
Książka. Chyba już to czytałam? Film? Za późno na film. Jutro wstać trzeba...
 
Jakoś to trzeba rozjaśnić. Spróbować rozsłonecznić. Ukolorowić. 
Tak się nazywa ten obraz. Próba rozjaśniania.

 
 

 
 
 
  

 

 

 

 

 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Sabbath bloody Sabbath

Nieuchronność, czyli smutek pustych filiżanek

Nieżycie