W jak porządki

 

 

 


Mówią, że wiosna. Facebook zakwitł magnoliami. A ze mnie zima jakoś wyjść nie chce. 

Pokaże się słońce na chwilę, uwiedzie, rozplątuję szalik, okna otwieram. Koperek, myślę, zasieję. I co? Wiatr przychodzi. Mówią, że od oceanu. A może z północy. Solidny wiatr. A z nim chmury i deszcz i ponurość wszelka. Nie wiosenny radosny deszczyk, tylko sążnista ulewa.

Zawiązuję szalik, zamykam okna, herbatę robię gorącą. Z cynamonem, cynamon rozgrzewa.

Dachy z szarego ardoise błyszczą jak brzuchy śniętych ryb, schody porosły czymś zielonym i śliskim, mech między kępami trawy, mięciutki i dorodny. 

Sweter, herbata i chlupot za oknem. Ludzie jacyś tacy pokurczeni, zakapturzeni, nawet już nie uskakują przed wodą, pryskajacą spod kół samochodów. A na południu susza. W jakichś nieszczęsnych wsiach wodę reglamentują. Przydałoby się im tam trochę tutejszego deszczu. Tu nadmiar, tam niedobór - nie ma porządku na świecie.

Nie ma porządku w ogrodzie, a i w domu nie ma porządku. Szyby zachlapane, kurz pokrył co tylko mógł pokryć, trawa po kolana, krzaki połamane, ptaki jak zmokłe kury.

Trzeba to jakoś odczarować. Czas na porządki. Wielkie wiosenne porządki. 

Szoruję, pucuję, z kątów wymiatam, czyszczę, piorę ...


 

A przepraszam, już nie. Z praniem na jakiś czas koniec. Pralka zmarła nieoczekiwanie gwałtowną technologiczną śmiercią. Zamigotała do mnie na pożegnanie wszystkimi światełkami, westchnęła ciężko i zastygła w bezruchu. Na nic perswazja, dobrotliwe poklepywanie po obudowie, obietnice nieprzeciążania bębna. Instrukcja obsługi też na nic, bo tam (bardzo nowocześnie) radzą, żeby wyłączyć i włączyć jeszcze raz. A jeśli nadal coś nie tak to wezwać fachowca. Fachowca! W długi majowy weekend! Jasne!

Tak więc z prania nici. Kuchnię w takim razie odszoruję. W kuchni do sprzątania zawsze się coś znajdzie. Okno myję, szafki, durnostojki z kredensu, szybki, dzbanuszki, fintifluszki ... A cóż to tak bulgocze?

Zlew zapchany! Kompletnie. Bulgocze zupełnie bezproduktywnie, bo po bul, bul, bul nie nastepuje żadna akcja, np. wyczekiwany odpływ wody.

Spokojnie, nie takie rzeczy śmy ...

Rozkręcam wszystko co sie da rozkręcić, zaglądam, myję, hmm - zapchane gdzieś dalej w rurze. Idę po żmijkę, szukam, grzebię, nie ma żmijki. Była przecież. Powinna być! A może to nie w tym domu? Trudno, święto, nigdzie nie kupię. No to chemia - soda, sól, ocet, wrzątek. Bul, bul, bul, bulbul. Powolutku, od niechcenia, łaskawie, bul, bul schodzi. Dobre i to. Wiaderko po farbie pod syfon, bo kapie, zajzajerem zaleję na noc, niech sie przegryza. A na razie herbatę sobie zrobię. Taką dobrą, w ulubionym  dzbanku. Dzbanek przedtem, wiadomo, trzeba przepłukać. I co? Spora porcja fusów wylądowała w świeżo, ledwo, ledwo udrożnionym zlewie! No to jeszcze raz od początku.

Co u mnie? W porządku - w sobotę ręcznie wylewałam wodę z bębna pralki i prałam (również ręcznie) zasłony, niedzielę spędziłam pod zlewem, w poniedziałek złamałam metalowe grabie (na pół - po trzy zęby przypadają na każdy kawałek), a po południu do duszonych warzyw dodałam trzy kopiaste łyżki harissy, bo myślałam, że to przecier pomidorowy.

Chciałam wieczorem śmieszny starutki film obejrzeć, ze Smithem i Goldblumem, żeby sie trochę odprężyć, ale boję się włączyć telewizor. Bo to nigdy nic nie wiadomo. Chyba lepiej poczytam, ale nie e-booka, tylko jakąś zwykłą książkę na papierze. One się przynajmniej  nie psują.


No i zaczynam sie zastanawiać, czy z tymi porządkami to był dobry pomysł? Może ta prawdziwa wiosna i bez tego przyjdzie?

	
	



 
 

 
 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Sabbath bloody Sabbath

Nieuchronność, czyli smutek pustych filiżanek

Nieżycie