Kalendarze i łapanie czasu

 


Stary nawyk. Kalendarz, zwany dawniej książkowym, musi być. Zastrzegam, że dawniej, bo widziałam już nazwę „organizer roczny”, ale, wybaczcie, nie będę jej używać. Słowo organizer kojarzy mi się (nie mam pojęcia dlaczego) z małym, złośliwym zwierzątkiem, rodzajem nadpobudliwego gryzonia z wiecznie skrzywionym ryjkiem. Zostanę więc przy starej dobrej nazwie kalendarz. Ja bez niego ani rusz. Czas mi się gubi. A nawet obydwa czasy – ten z przodu i ten już za mną. Bez kalendarza (książkowego) siedzę przy kawie bezradna jak dziecko we mgle. Do kogo mam zadzwonić, kiedy ma przyjść ktoś, a kiedy ten inny, kombuchę mam już przelać do butelek, czy jeszcze poczekać, a termin „proszę się zgłosić za dwa tygodnie” to już minął, czy jeszcze?

Z kalendarzem nie dam się nabrać na żadne „dawno nie dzwoniłaś, kochana”. Jak, że dawno? Proszę bardzo czarno (lub niebiesko) na białym stoi, że trzy dni temu.

Że pamięć już nie ta? Oczywiście. I będzie tylko gorzej. Po to właśnie muszę mieć ten kalendarz, żeby pamięć wspomóc, żeby się nie pogubić.

I na nastroje pochmurne taki kalendarz też dobrze robi. Bo siedzi człowiek, patrzy w zapaćkane deszczowymi łzami okno i myśli, jak to wszystko ucieka, jakie te dni w tej szarości podobne, jak tym czymś nijakim i smętnym wypełnione…, ale nie. Popatrz wczoraj R dzwonił, a ja do B dzwoniłam w sobotę. Pogadaliśmy, poplotkowałyśmy. O, a tu sąsiadka wpadła po południu i listonosz kartki przyniósł. Kartki niespodzianki z dalekich, a nawet egzotycznych kawałków świata. Co do zrobienia i co zrobione też zapisuję.

Prowadzą mnie te kalendarze przez nijakość i miałkość, podpowiadają, przypominają, że jednak coś, że nie tak całkiem nic.

Musi więc być i już.

No a w tym roku oczywiście zapomniałam kupić z wyprzedzeniem. Styczeń mnie zaskoczył, zmiana daty mnie zaskoczyła. Kawa bulgocze, nalewam, siadam, w okno patrzę, biorę długopis i rozpacz. Nie mam kalendarza. Jakże tę kawę wypić? Jak dzień zacząć? Zaczęłam od poszukiwań w sklepach internetowych. Drogo, za małe, jakieś nie takie, idiotycznie nawyozdabiane, z serduszkami na okładce, albo kolorowymi konterfektami gwiazd nie znanych mi zupełnie. No nie! Na Amazonie największy wybór, ale Amazon coś się zbiesił. Kraj nagle mi każe zmieniać, nie wiedzieć dlaczego i po co, bo inaczej na moje konto mnie nie wpuści. Z powodu kalendarza kraj zmieniać to jednak przesada. A na miejscu szanse marne. To jednak wieś. W jednym sklepiku były, ale już nie ma, w drugim nie ma po prostu, został mi jeszcze tylko jeden sklep, z tych większych, ale nadzieja powoli gaśnie, bo tam dział spożywczy owszem spory, ale reszta – taka sobie. Idziemy sobie z tą słabnącą nadzieją i prawie w pana włazimy, który z Tabacu na papierosa wyszedł. Przeprosiliśmy się i… No właśnie. Jeszcze jeden Tabac. Nieczęsto w nim bywam, bo dalej on ode mnie, zazwyczaj nie po drodze. Spróbuję, myślę, a nuż? Gazety przecież mają, zeszyty, długopisy, kolorowanki dla dzieci, może i kalendarz się jakiś zaplątał?

Uśmiecham się tak uroczo jak tylko sił starcza, pytam, ale już widzę, że madame głową kręci – no nie mają. Oj szkoda! Ale…

Ale jeden z dostawców w ramach prezentu noworocznego jej jakiś zostawił, a ona nie używa, to może mi dać!

Naprawdę?

No prosta sprawa, ona ma ale nie potrzebuje, ja potrzebuję, a nie mam, więc mi go daje i już.

Jest dokładnie taki jak trzeba. Oprawa twarda, nie wyświechta się już po miesiącu używania, na każdy dzień przewidziano jedną stronę, miejsca dość, żeby wszystkie notatki pomieścić. Na okładce duży napis 2025, reklamy firm, które się na niego zrzuciły, nienachalnie na wklejkach oddzielających miesiące. Idealny.


Upewniam się jeszcze raz (no może kilka razy) czy ona na pewno mi go daje, bo ciężko mi pojąć jak można żyć bez kalendarza i cała szczęśliwa wędruję dalej po te moje pozostałe zakupy.

Kupuję maleńką doniczkę z trzema hiacyntami. Niewielkie jeszcze, ale starają się. Już widać, że jeden z nich będzie z tych ciemnych liliowych. Źle trafiam, bo to już przerwa obiadowa, w barze tłok. Właściciel sprzedaje fajki i kanapki, pani nalewa piwo za piwem jakiejś grupie młodych ludzi, ekspres pluje parą. Kiwam głową i unoszę tę doniczkę do góry, żeby widziała. Wybucha śmiechem, kręci głową

- No przecież ja nie dlatego

- Wiem, wiem, ale to było bardzo miłe

Podaję jej kwiatki nad barem, przepychając się między klientami. Ściskamy sobie łapki, nie ma czasu na gadanie.

- A dla mnie? - słyszę za plecami. Rosły młodzian z piwną pianą nad wargą i okruchami z pizzy na szaliku szczerzy się znad stolika pod ścianą.

- Może następnym razem.

- Et tu vois Julien, a ile razy ci mówiłem, żebyś w końcu poszedł do fryzjera – rzuca od strony baru starszy facet w roboczym ubraniu

Teraz już cały bar dobrotliwie rechocze.

Przy popołudniowej herbacie zaczynam swoją podróż w czasie. Notes, stary kalendarz, luźne kartki z notatkami. Życie mi się na nowo układa. Odzyskuję miniony tydzień – środa, piątek, telefony, rozdział trzeci poprawki, Sophie po południu, temperatura 37,8, rozmrozić lodówkę, zadzwoń do B, zakupy 50e, R badania, wpis do bloga, koniecznie – takie drobiażdżki, nieważne maleńkie wydarzonka. Skróty, symbole dla innych nieczytelne, mnie wiele mówiące. Odzyskałam tydzień. Teraz już jestem. Mam kalendarz, uwięziłam czas.

I nie! W telefonie tak się nie da. W telefonie nie można szeleścić kartkami, rysować na marginesie słuchając telefonicznych zwierzeń, nie zobaczy się plamy po kawie i nie wyleci spomiędzy okładek karteczka z numerem telefonu nie wiadomo do kogo, ale za to z trzema wykrzyknikami. Jest telefon przydatnym nad wyraz urządzeniem, to jednak nie to samo, co porządny książkowy kalendarz w formacie B5 z jedną stroną przeznaczoną na każdy dzień.

A jak już przy zapiskach jestem i odzyskiwaniu czasu (poszukiwaniu straconego?) to taki klejnocik

2 stycznia, czwartek : kartki od Dominiki (2!) i dorysowane trzy serduszka.

No nie najgorzej. Nie najgorzej się ten rok zaczyna.

Dominika, Ty wiesz!!!!



PS. Biegnę dopisać pod dzisiejszą datą rozmowę z elektrykiem. Dogadujemy się w sprawie robót. Ten wzbudził moje zaufanie, bo ma krasnoludzką brodę i dziary. Nie mogłam wybrać innego.

PPS. Widziałam tylko dziary na przedramionach, ale jak się zaczną roboty być może zobaczę więcej. Nie omieszkam powiadomić.

Komentarze

  1. Oj mam tak samo, no prawie, bo kalendarz, też zawsze mieć muszę do zapisania np wizyt lekarskich , czy w ogóle spotkań bo resztę pamiętam,..zazwyczaj,..
    Tak , bardzo mi się podoba to opowiadanie o tak oczywistej rzeczy , niby małej, a jednak bez niej ani rusz,..
    Fantastycznie,..

    OdpowiedzUsuń
  2. Dobre opowiadanie, kiedyś też posługiwałem się takim kalendarzem, w innym życiu i jeszcze przed wsiąknięciem w wirtualny świat. Pozdrawia Introwertyk z zadupia

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Introwertycy z zadupia unissons-nous! A te życia poprzednie, aktualne, następne... przynajmniej do starych kalendarzy można zajrzeć. Trzymaj sie tam na swoim zadupiu Intreowertyku. Ja tu na tym moim też robię co mogę ;-)

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Ktoś umarł?

Nieżycie

Wchodzi chichocząc