Tango ekolo

 


Mieliśmy tu w październiku powódź. Wspominam o tym, bo od października, od tej powodzi właśnie, różne tu zjawiska następują, które przedtem w naszej spokojnej wsi nie miały miejsca. A jeśli już, to z dużo mniejszym nasileniem.

Jeśli ktoś takie przeżycie (powódź) ma za sobą, a nikomu nie życzę, to wie o czym mówię.

O trudnych do ogarnięcia zniszczeniach nawet nie wspominam bo to oczywiste. Dodatkowo mamy wszechobecną wilgoć, a kamienne domy schną powoli, mchy i porosty zamiast trawników, a nawet na  murach i trotuarach, nowych (niechcianych) lokatorów w piwnicach i opuszczonych domach, itp., itd.

Jednym słowem fauna i flora poczyna sobie zawadiacko zupełnie nie licząc się z wymyślonymi przez człowieka granicami. Z florą jeszcze jakoś by się dało dogadać, ale fauna bywa irytująca. Ostatnio, na przykład, zafundowała nam inwazję much i komarów. I słowo inwazja nie jest ani trochę przesadzone. Pełno tego. Wszędzie. Na zewnątrz i w środku, w sklepach i na ulicy, w domach i w ogrodach… no nie da się wytrzymać.

Nie pomagają humanitarne metody: ziółka jakieś, kadzidła, olejki zapachowe, sugestia, medytacja, odkurzacz trzy razy dziennie, kwiatki, co to niby miały odstraszać, a wygląda jakby przyciągały zastępy całe upartych robali.

Trzeba sięgnąć po środki ostateczne. Plastry, lepce, psiukadła.


A tego ciągle pełno

Okna wyglądają jakby miały wietrzną ospę, worki do odkurzacza mi się skończyły, z żyrandoli zwisają apetyczne girlandy, oblepionych czarnymi trupkami, lepców – horror.

Czas nadszedł odnowić mordercze zapasy.

I tu zwątpiłam w nasz poczciwy wiejski sklepik.

Pomyślałam, że dozwolona konwencjami broń chemiczna przeciw insektom i owadom nie będzie dostępna w małym, prowincjonalnym Carrefourze.

Ale… od czego jest internet.

Zrobiłam wszystko jak należy, aż tak wiek mi nie doskwiera, żeby z prostymi zakupami sobie nie poradzić. Porównałam ceny, nie wchodziłam na szemrane strony. Wybierałam sklepy znane, pewne i te blisko położone, a najchętniej takie, w których już coś kiedyś kupowałam bez przygód.

Zaszalałam. Zamówiłam worki do odkurzaczy (bo odkurzacz stary, już takich nie produkują, więc worki do niego trudno upolować), suszarkę do bielizny ( starą mi rdza zeżarła, wiatr dołożył swoje i ledwo się biedula trzyma), no i najważniejsze – spray na muchy i komary.

Akurat promocję mieli kuszącą – trzy opakowania w cenie dwóch i pół.

Zapłaciłam. Coś dużo wyszło, no ale koszt dostawy jakiś jednak doliczyli.

Spory.

Trudno.

Zapakują, myślę, przywiozą, lepiej tak niż miałabym jeździć po sklepach i CO 2 w atmosferę wpompowywać.

Sklep porządny. Maile przysyła, sms-y, śledź przesyłkę, zachęca. To śledzę. Już zapakowali. Już wysyłają. Jutro będzie, Świetnie.

To ja dziś po zakupy skoczę, bo weekend, bo goście, bo w lodówce pusto.

Kupuję co tam trzeba. Łażę po tym sklepie i co widzę? No moje wymarzone „muchozole”. Na muchy, na komary, na osy i szerszenie – w niebieskich opakowaniach, w żółtych, złotych nawet, mniejsze, większe, firmy takiej, firmy innej.

Kupiłam. Na wszelki wypadek. Jedną puszkę. Taniej niż przez internet. No trudno. Mea culpa nie należało wątpić w zasobność wiejskiego sklepu.

A od poniedziałku zaczął się pląs z dostawami. Najpierw kurier przywiózł suszarkę. We wtorek listonosz przyniósł worki do odkurzaczy. W środę przyjrzałam się bliżej sms-om i tym wszystkim „śledź przesyłkę”. Zgadnijcie skąd wędrują moje muchozole (w promocyjnej cenie trzy za dwa i pół)? Otóż sklep (60 km ode mnie) zamawia je w miasteczku Susegana (dla zainteresowanych prowincja Treviso, to gdzieś w dalekich okolicach Wenecji) i one stamtąd do mnie jadą. Samochodami. Przez pola i lasy.

Aż pewnego dnia, trzy tubki po 400 ml każda, przywiezie mi inny kurier z innej firmy. Ciekawe czy będzie mówił po włosku?

Kusiło mnie, żeby dorzucić do tych internetowych zakupów spiralkę przeciw komarom. Wiecie, takie kadzidełko, które można postawić na tarasie i wierzyć, że nie zjedzą nas krwiopijcy podczas grilla. W promocji były, ale mam jeszcze resztkę z ubiegłego roku, więc odpuściłam.

I chyba dobrze, bo pewnie wieźli by ją z Kuala Lumpur.



PS. Wspominałam coś o śladzie węglowym?

 

Komentarze

  1. Na szczęście nieszczęścia powodziowe mnie omijają. W tym sezonie jeszcze nie wyciągałam rolek lepów ohydnych. Od 2-3 dni mieszkam jednak z jedną Dużą Muchą. Kilka razy próbowałam ją rozmazać na szybie - ale już nie ten refleks, ona zapewne młodsza ode mnie, więc szybsza. No i szyba ocalała. Szybki w biblioteczce również.
    Duża Mucha ma jedną zaletę niewątpliwą - nie sypia w moim łóżku.
    Snów spokojnych Ci życzę.
    I poranków radosnych.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Ktoś umarł?

Obiad z szampanem

Weź tego lepiej nie czytaj