Strychów pamięci żałobny rapsod (będzie smętnie, ale nie heksametrem)

 


Rzecz nie o świątecznych porządkach – że niby pucować trzeba od piwnic po strych. Pucować zdarza mi się, nie powiem, ale niekoniecznie na hasło. Sprzątam w swoim rytmie, najczęściej bez związku (no może w związku z bałaganem, albo innymi czynnikami, o których nie czas teraz rozprawiać) z datami, okazjami, czy ogólnopolskim alertem sprzątaniowym

Strych wszedł mi do głowy w Polsce, podczas wakacji. Szukałam czegoś uparcie. Znacie to- no przecież wiem, że gdzieś tu było!

Wszystkie szafy, szafki i szuflady, nawet regały w piwnicy i półki ze szpejem w komórce miałam już za sobą. Został tylko strych. Poszłam.

Cóż może być na strychu?

Stara kanapa. Wielka i ciężka (zbyt ciężka, żeby ją stamtąd wynieść) obita ciemną, mięsistą tkaniną w wielkie kwiaty, szafy, pudła z książkami, rocznikami gazet, kosze z dziecięcymi zabawkami, sanki, rowerki dziecięce i jeden duży, słoje na wino, stare sprzęty kuchenne...nie wymienię wszystkiego. Nie da się.

Stałam na środku strychu i patrzyłam na to wszystko. A potem mnie wciągnęło. Przejrzałam komiksy, gazety z dawnych lat i te z bardzo dawnych lat również. Było nawet kilka numerów „Na Szerokim Świecie” z lat 30-tych, powojenne dzienniki, „Przekrój”, „Świerszczyk”, „Film”– mało kompletnych roczników, jakoś się jednak rozlazło. No i książki - całe pudła. Ofiary przeprowadzek, które po zmianie domu (mieszkania, miasta, kraju) nie doczekały się swojego miejsca na półkach.

Czego tam nie ma – uniwersyteckie podręczniki i skrypty, „bibuła” z lat 80, zapomniana beletrystyka, a wśród niej i ta niezapomniana, nie wiedzieć czemu pozostawiona w strychowej przechowalni.

A za kominem wielki kosz z zabawkami. Drewniany pociąg, traktorek z napędem na śrubę i sprężynę (i ciągle działa!) drewniane, plastikowe, metalowe, gumowe i gipsowe zwierzątka i ptaszki, pluszaki różnej wielkości, bąki malowane w psychodeliczne paski, wielka zielono- żółta ciężarówka, którą ja woziłam piasek, liście, kamyczki i inne skarby, a potem moje dzieci używały jej w podobnym celu. Gdyby któregoś dnia moje wnuki chciały przewozić coś tym autkiem trzeba by tylko przywiązać nowy sznurek, bo ten stary sparciał.

Obok metalowego łóżka (dziadek na nim sypiał) z ozdobnymi wygibasami dwie drewniane etażerki. Jedną pamiętam z czasów, gdy mieściła w sobie te najczęściej czytane książki i każdy kto wchodził do tzw. małego pokoju stukał w nią drzwiami, bo ledwo mieściła się między futryną a białym kaflowym piecem. Teraz na niej jakieś albumy, atlasy, okolicznościowe wydawnictwa upamiętniające zapomniane wydarzenia, tekturowe teczki z notatkami, zapiskami, niby nie potrzebnymi, ale przecież mogącymi się przydać.

To za tą etażerką znalazłam blok rysunkowy A2, w tekturowych okładkach z uchwytami z tasiemek. A w środku rysunki. Moje rysunki. Węglem, ołówkiem, suchymi pastelami, farbami wodnymi. Niektóre datowane. Miałam wtedy 14- 17 lat. Nie wiedziałam, że one tam są, że ich nikt nie wyrzucił, leżą na tym strychu i zbierają kurz… No ale wzruszyłam się. Przeglądałam je z mieszaniną zawstydzenia i wzruszenia. Potem rozłożyłam na podłodze i zrobiłam zdjęcia. Mam je w telefonie i już kilka wpisów w tym blogu nimi ilustrowałam. Tak sobie. Dla żartu.


Ale dość już o moich strychowych znaleziskach, bo można by tak długo. Nie w znaleziskach rzecz, a w samym strychu – magicznym miejscu, w którym leżą sobie wspomnienia kilku pokoleń. Graty, książki, zabawki, ubrania – dotykane, używane, pielęgnowane, cieszące, napawające dumą dziadków, ojców, wujków, dzieci, wnuki. Rzeczy na wygnaniu, bo minęła ich uroda, zmieniła się moda, zajmowały za dużo miejsca. Dziecięce buciki, za małe już ale nie zniszczone, haftowane obrusy jakże niepraktyczne, bo lniane (krochmalić by je trzeba, prasować), ślubne suknie, welony, futra i kożuchy, pierzyny, szkolne świadectwa, dyplomy, zeszyty, porcelanowe figurki, zdekompletowane serwisy, sprzęt wspinaczkowy i stare narty… Bambetle, manatki, klamoty.

Pachnąca kurzem przeszłość, której czasami można (trzeba?) dotknąć. Odkurzyć i przyjrzeć się. Rozczulić się, albo nawet (czemu nie?) wyciągnąć spod pajęczyn wciśnięte w kąt, zapomniane smutki.

Nic nie szkodzi, jeśli to spowoduje łzy. Bywają łzy dobre, nie gorzkie.

W swoim domu, mieszkaniu, między pracą, dziećmi, bieganiną, sprawami do załatwienia, kłopotami, sprawami zaległymi na strychy czasu nie ma. No chyba, że przychodzi moment porządków (niechby i świątecznych), kampania większych prac domowych, remontów, albo czas na zmiany. Jakieś zmiany. Wtedy przychodzi też czas na strychy. Bo co z tym wszystkim robić?

Ja wiem, przedmioty produkujemy coraz mniej trwałe. Ubrania, zabawki, sprzęty kończą w śmietnikach, na wysypiskach. Meble z paździerza i sztucznych włókien nie mogą liczyć na strychową emeryturę. Są jednak dziecięce książeczki, które w 48-metrowym mieszkaniu muszą ustąpić miejsca szkolnym podręcznikom. Winylowe płyty trzeba było zastąpić płytami CD, a i te kurzą się, bo przecież muzyki też już słuchamy inaczej – są różne inne skarby jakoś tam cenne, których wyrzucić żal, bo może kiedyś, bo może ktoś, lub po prostu, ładne to było, lubiłem tego rupiecia – i co z nimi? Na strych!

Hm. Ale strychu nie ma. Nie mamy przecież strychów nad naszymi mieszkaniami, podmiejskimi domkami, wynajętymi apartamentami. A jeśli nawet tam są to nie takie, a i my przecież jesteśmy tu na chwilę. Na kilka lat, na czas pracy w tym, a nie innym miejscu lub dopóki właściciel nie podniesie czynszu.

A ten jeden, ten właściwy Strych, jest gdzieś jeszcze? Może i jest. Tyle, że nie wydaje nam się już ważny, potrzebny, ani Nasz. Uciekliśmy przecież ot tych miejsc, od tych szmat i gratów. Ta ucieczka była (jest?) naszym marzeniem o wolności, niezależności, nowoczesności.


Nieobrastanie w przedmioty, słynna jedna walizka, i „jeśli porcelana to…” i te wszystkie „Rok nie chodziłeś w tym swetrze? Wyrzuć go.”.

Ma to swój sens. Niewątpliwie. Po co ciągnąć za sobą (ze sobą) cały ten bagaż. Taka jest ta nasza współczesność – tymczasowa, szybka, nomadyczna.

Czasami tylko szczypnie taki malutki żalik, że moje dzieci nie przekażą swoim dzieciom zabawek po ich dziadkach, a dzieci tych dzieci to już na pewno nie. Technicznie mogłyby. Drewniany pociąg, blaszany traktorek, czy zielono-żółta ciężarówka przeżyły już dwa pokolenia kilkuletnich rączek-samopsujek, kolejne pokolenie pewnie też nie dałoby im rady, ale…

Nie da się. Za daleko, zbyt inaczej, za szybko, za ciasno, za drogo, za dużo, za późno.

Żegnajcie strychy z historiami rodzinnymi.

Żegnajcie miejsca z historiami kumulowanymi przez dziesięciolecia.

Witaj drogo, witaj podróży z walizką i ostatnim przystankiem w przypadkowym miejscu. Tam gdzie akurat zabraknie sił.

Komentarze

  1. I dobrze, i do przodu!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dobra, dobra, ale może nie za szybko?! ;-)

      Usuń
  2. Niby o strychu, a są wspominki, tęsknoty i jakiś żal, że stare nie może służyć, że musi być nowe. A te nowe to nic nie warte...tylko książek żal

    OdpowiedzUsuń
  3. Mój strych nie jest klasyczny, bo względnie młody. Ale lubię tam czasem pogrzebać. Nie lubię, jak nieproszeni lokatorzy próbują się wprowadzić, ale cóż, życie to nie je bajka, to je bitwa. Dotychczas zwyciężam ;)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Obiad z szampanem

Weź tego lepiej nie czytaj