Gdybyż
Gdybyż dzieciństwa naiwności nie utracić, cieszyłby się człowiek z zimy (a pewnie i z jesieni, wiosny i lata). A tak, cóż. W dorosłości o rachunkach za prąd, o warunkach na drodze, o grasujących wirusach i depresjach, brakiem światła spowodowanych, raczej się myśli, niż o sankach, bałwankach, choinkach. Społecznościowomedialna rzeczywistość błyska od światełek, girlandek, oszronionych gałązek, razi w oczy bielą obrusów, ogłusza trzaskającymi polanami w kominkach i mocno trąci zapachem pierników, pieczystego, albo jakimś tam innym (bo może vegańsko, bezglutenowo, z azjatycka, czy jeszcze inaczej?). Tak fajnie dziecięco. Zupełnie jakby w tym okresie tę przestrzeń zajmowały nieuleczalnie radosne małolaty. A tak realnie? Rozmowa pierwsza: - No i jak tam po świętach? - A daj spokój! Ledwo żyję. - Dzieci były? - No były, były. Mały się czymś zatruł. Na ostry dyżur musieliśmy jechać. Ojca tylko z nim wpuścili, bo kowid, a my z Tereską w samochodzie, pod szpitalem, tylko SMS-y odbi