Posty

Jak zaczęłam kochać Wichę

Obraz
  Przez przypadek oczywiście. A nawet nieco anegdotycznie. Maxime, przyjaciel syna, wybierał się w swoją pierwszą w życiu podróż do Polski. Mój syn trochę go do tej wyprawy przygotowywał. Takie tam - jak jest "proszę", "dziękuję", "dzień dobry" i dlaczego taksówkę na lotnisku należy brać tylko z postoju (tu akurat różnic wielkich nie ma, panowie "może taksóweczkę?"są wszędzie tam, gdzie są lotniska). Maxime, miły chłopak, zapragnął przywieźć koledze drobny upominek z wakacji. Jego wybór padł na "Rzeczy których nie wyrzuciłem". Polskiego nie znał ni w ząb (i to się chyba niewiele zmieniło), o czym książka jest, nie miał pojęcia. Kupił ją, bo urzekł go przedmiot. A trzeba dodać, że Maxime jest grafikiem. - Patrz jaka jest piękna - powiedział syn - Yhm. "M" trochę wylazło za okładkę - palnęłam z głupia. - Chryste, matka! - skomentowało dziecko, w dwóch słowach podsumowując moją ignorancję. Słyszałam, oczywiście, o tym wydawnictwi

Jakby to było przyjemnie

Obraz
             Jakby to jednak przyjemnie było być poetą. Poetą Prawdziwym. Nurzałby się człowiek w tych słowach, w tych znaczeniach, a nie w jakichś tam przydawkach, imiesłowach, interpunkcjach, czy innym gadostwie. W samej istocie, w samej poezji słów by się nurzał. Od rana do nocy. Albo - jeszcze piękniej - od zmierzchu do świtu.      A świty wszystkie byłyby srebrne (co najmniej) i świergotem ptaków anonsowane. Nie, że śmieciara łomocze i klną, i gaźnik strzela, i drzwi trzaskają. Żadne 95 oktanów wymieszane z kocim moczem i piwniczną zgnilizną. O nie. Za uchylonym oknem pachniałaby skoszona trawa, parzona kawa i coś z wanilią. I okno szeroko otworzyć. Radośnie. Otworzyć na nowy dzień i pozwolić się ogrzać promieniom słońca (promyczkom).      I nie ma, że wory pod oczami i kapeć w gębie po tej nocy twórczej i płodnej. Nie ma, że dygotki i piasek pod powiekami. Tylko uśmiech, od zmierzchu do świtu wers za wersem, a wersy w strofy i to wszystko jak fale na papier, cicho, rytmicznie spł

Z punktu widzenia nosorożca

Obraz
   Jednym z moich ulubionych dowcipów rysunkowych jest ten z nosorożcem. Od lat krąży w internecie i najprościej byłoby, gdybym go jakoś tu wkleiła, ale ani umiejętności nie te, ani cierpliwość niewystarczająca, żeby go  w głębinach cyberprzestrzeni odnaleźć. To już lepiej opowiem.     Jest pracownia. Atelier artysty. Przy sztalugach siedzi nosorożec i maluje kusząco upozowaną modelkę. Słonicę bodajże.  My widzimy zarówno uwodzicielskie krągłości modelki rozparte na leżance jak i powstające dzieło. A w tle, oparte o ściany, stoją sobie inne, skończone już obrazy nosorożca - artysty. Pejzaże, portrety, scenki rodzajowe. I na każdym z płócien, na środku, albo bardziej z boku, wyżej, albo niżej, widać taki szary stożek. Zalotnie wygięte bioderko słonicy-modelki przesłania na obrazie ten stożek. Zachód słońca nad jeziorem częściowo zakryty stożkiem. Jesień w górach - stożek. Portret antenata ze stożkiem wpół lica. Cóż, jak się jest nosorożcem (nawet artystą) to ten stożek, własny noso-róg,

Dzień dobry

Obraz
           Dzień dobry to jest wtedy, gdy zupę trzeba zrobić. I jeszcze kota nakarmić. Z dzieckiem przy lekcjach posiedzieć, bo dzieci teraz to Po chleb wyskoczyć, zanim zamkną, na rano, żeby starczyło. Z sąsiadką pod sklepem postać nie za długo, bo jeszcze pralkę włączyć, a pogoda do niczego, to nie schnie.  Ta z trzeciego okna znowu myje. U mnie brudne, aż wstyd. W sobotę może zdążę. A prasowania sterta, nie wyrabia się człowiek. Tylko patrzeć jak wieczór. Telewizor ryczy, prądu szkoda. Zupę odgrzać. Kotu daj, nie widzisz, że się kręci. U sąsiadów awantura znowu. Drzwi zamknąłeś? No popatrz, znowu leje. Daj ten płaszcz, guzik trzeba przyszyć, jak pójdziesz bez guzika, jeszcze z przodu. Po ciemku, to ja nie bardzo widzę. Tę lampkę byś dał tu bliżej. Telewizor ścisz, niech nie ryczy. Lekcje zrobiłaś? Tylko nie siedź za długo.  Popatrz, jak to leje, a mówili, że Kotu nie dawaj, ja już dałam. Jedz, jedz, zupy na jutro starczy

Taki mamy klimat

Obraz
         No i właściwie, po tym tytule i zdjęciu, mogłabym już wyłączyć komputer. Ewentualnie dorzucić jeszcze jedno zdjęcie.      Ostatnio przeglądałam stare wpisy na blogu i wyszło mi, że najczęściej piszę o pogodzie. Na drugim miejscu ex aequo pies i Olovski. Reszta właściwie jest nie do sklasyfikowania. Jakoś tak o niczym. Wstyd trochę. Gdzie ten dziennikarski pazur, społeczne zaangażowanie, zamiłowanie do polemiki, publicystyczne zacięcie i inne takie? Ano, chyba na emeryturze. Nie wiem, czy zasłużonej, ale na pewno dobrowolnej i długotrwałej. Po co innym chleb odbierać, skoro codziennie, bez problemu (wystarczy się podłączyć do internetu) spotkać się człowiek może z nieograniczoną ilością autorytetów i znawców w dowolnej dziedzinie. Znawcy się rozpisują, argumentują zajadle i (najczęściej) wykrzykują swoje racje. Ci co w kontrze, protestują, wyśmiewają, argumentują wykrzykując i tak w kółko. A na koniec (ktoś to genialnie wymyślił) jest ban, obraza, święte (albo i nie) oburzenie,

Coś mnie znika

Obraz
                 To trwa dobrych parę miesięcy. A jak się tak zastanowić, to będzie ze dwa lata. I jak to często bywa, pierwsze objawy zlekceważyłam. Reagowałam typowo francuskim wzruszeniem ramion i tym "bah" z przeciągniętym "aaa". Ale to się ciągle powtarza. I powtarza, i powtarza. I zaczyna niepokoić. Myślicie, że mnie całkiem zniknie? No bo tak.      Zabierają śmieci. Przed domami powystawiane kubły. Te z żółtym deklem na plastik i papier, z czarnym na te zwykłe (gdzieniegdzie zwane "mieszanymi"). Kubły wystawiamy wieczorem, bo śmieciara jeździ bardzo wcześnie, tak między czwartą, a piątą rano. Rano kawa, itp., potem pies na siusiu, ja po kubeł. Pełny! Widzę sąsiad swój zabiera. Wymieniamy bążury, pytam. - Pana pusty? - Pusty. Czemu by nie? Ano właśnie nie wiem. Bo mój ominęli. Tego sąsiada z drugiej strony też, z przeproszeniem, wypróżnili. Tylko mój został.      Albo z tą pocztą (było o tym w poprzednim wpisie). Dotarła właśnie jedna z przesyłek i t

Gdybyż

Obraz
      Gdybyż dzieciństwa naiwności nie utracić, cieszyłby się człowiek z zimy (a pewnie i z jesieni, wiosny i lata). A tak, cóż. W dorosłości o rachunkach za prąd, o warunkach na drodze, o grasujących wirusach i depresjach, brakiem światła spowodowanych, raczej się myśli, niż o sankach, bałwankach, choinkach.      Społecznościowomedialna rzeczywistość błyska od światełek, girlandek, oszronionych gałązek, razi w oczy bielą obrusów, ogłusza trzaskającymi polanami w kominkach i mocno trąci zapachem pierników, pieczystego, albo jakimś tam innym (bo może vegańsko, bezglutenowo, z azjatycka, czy jeszcze inaczej?). Tak fajnie dziecięco. Zupełnie jakby w tym okresie tę przestrzeń zajmowały nieuleczalnie radosne małolaty.  A tak realnie? Rozmowa pierwsza: - No i jak tam po świętach? - A daj spokój! Ledwo żyję. - Dzieci były? - No były, były. Mały się czymś zatruł. Na ostry dyżur musieliśmy jechać. Ojca tylko z nim wpuścili, bo kowid, a my z Tereską w samochodzie, pod szpitalem, tylko SMS-y odbi